środa, 6 kwietnia 2011

Wieczorne zawilców rozmowy (o kleszczach)



    Zawilce i przylaszczki to absolutny wiosenny hit fotograficzny. Ledwo śniegi zejdą a las ciągle jeszcze jest surowy i bezlistny, "podłoga" pokrywa się kwietnym dywanem. Powyższe zdjęcie to kolejny przykład głodu fotograficznego, czyli szybki wypad po pracy, na tą samą góreczkę, gdzie rozmamłany pajączek śmigał po swej nici. Trafiłem na pole zawilców, przed którym zaległem martwym bykiem i szukałem kadru korzystając z ostatnich promieni słońca. 
    Był to pierwszy rok, gdy przezwyciężyłem kleszczową fobię. Wiosna to okres aktywności tych pajęczaków. Gdy temperatura przekroczy 5 - 7 stopni powyżej zera budzą się do życia i są cokolwiek po zimie wygłodniałe. Panicznie unikam tych stworzeń, a wcześniej mój lęk przed kleszczami był tak duży, że nie było mowy o tym by wejść w głębokie zarośla czy wysoką trawę. Ciekawe, bo dzieciństwo spędziłem nieopodal lasu i nie myślałem wtedy o kleszczach. Nie raz wyciągałem pasożyta ze swojego psa, ale na sobie nigdy nie miałem, choć buszowałem w czasach dzieciństwa po lesie i wyczyniałem tam najróżniejsze sztuki, z tarzaniem się w liściach włącznie. 
   Pierwszy kleszcz dopadł mnie w miejscowości Morsko, w trakcie organizacji zawodów strzeleckich, które odbywały się w lesie. Wtedy też ukuliśmy termin "kleszczyna" od gęstych zarośli leszczyny. Wyobraźnia podpowiadała, że w takiej młodej niskiej leszczynie, kleszczy musi być co nie miara. Wszystkie "moje" kleszcze, a było ich sześć, pozyskałem właśnie w Morsku w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej i szczęśliwie nie zaraziły mnie ani boreliozą ani żadnym innym choróbskiem. Sprawiły jednak, że nie wyobrażałem sobie swobodnego buszowania w kleszczynie, a trudno fotografować przyrodę unikając zarośli czy trawy. 
   Mój serdeczny przyjaciel i towarzysz z Morska wynalazł w internecie cudowny środek antykleszczowy. Jest to specyfik opracowany na potrzeby armii amerykańskiej w okresie wojny w Wietnamie, gdzie robactwo żywcem zjadało żołnierzy. Środek ten to N,N-Dietylo-m-toluamid znany też jako DEET. To właśnie ta substancja czynna znajduje się w popularnych Off-ach, ale jest tam w niskich stężeniach. Ja kupuję środek znacznie mocniejszy o nazwie REPEL i stężeniu DEET-a co najmniej 50%. Pryskam tym specyfikiem swoje fotograficzne ubranie od dołu do góry, z tyłu i z przodu. Staram się nie stosować na odkrytą skórę, ale gdy jest upał i noszę koszulkę z krótkim rękawem to pryskam po rękach, choć DEET w takim stężeniu nie jest zapewne obojętny dla zdrowia, a u niektórych może wręcz wywołać reakcję alergiczną. Specyfik się sprawdza. Od czasu, gdy zacząłem go stosować nie miałem na sobie ani jednego kleszcza choć nie wzbraniam się już przed wejściem w kleszczynę, a fotografując zawilce pokazane na tej fotografii położyłem się na leśnej ściółce i tarzałem się po niej dobre pół godziny. Zdarzało mi się znaleźć kleszcza na spodniach czy ręce i jeśli pasożyt natrafi na miejsce spryskane DEET-em natychmiast wyczepia z ubrania swoje chwytne odnóża i spada na ziemię. Wielokrotnie obserwowałem takie zachowanie kleszczy, bo nie brakuje ich w "moich" lasach. 
   Kleszcze polując, mozolnie wdrapuje się na niewielkie rośliny, do ok. metra wysokości, i wystawiając swoje nóżki czyha na ofiarę. Wygląda to tak: 


   Gdy potencjalny nosiciel otrze się o taką roślinę, kleszcz wczepia się w ubranie, czy nagą skórę i zaczyna wędrówkę w poszukiwaniu miejsca ciepłego, ciemnego i z cieńszą skórą. Pachy, pachwiny, pod kolanami - to ulubione miejsca. Kleszcza nie wolno usuwać na siłę, nie można go wyrywać, mocno ściskać i niczym smarować. Wyciąga się go specjalnymi kleszczami do kleszczy. To taki przyrząd, który gadzinę chwyta bardzo delikatnie, nie ściska zanadto, a w sam raz, by dał się wykręcić (jak śrubę), delikatnie, bez wysiłku, bez ciągnięcia. Nie wierzcie bujdom i bajkom, że kleszczy się nie wykręca. Weterynarze od dawna wiedzą jak to robić, a w sprzedaży są przyrządy do usuwania kleszczy, którymi nie da się ich wyrwać, bo bardzo delikatnie przytrzymują pasożyta i służą właśnie wykręcaniu. Pamiętam, że jako młodzieniec, do wyciągania kleszczy z psa używałem kombinerek. Musiałem użyć mnóstwo siły, żeby gadzinę z psa wyrwać, bo trzyma się naprawdę mocno, tymczasem siły używać nie wolno, bo tylko się całą kleszczową zawartość wyciśnie wprost we własny organizm. Wszystkie swoje kleszcze wykręciłem używając takich właśnie specjalnych szczypczyków do wykręcania kleszczy. Wychodzą bez trudu, w całości, żywe. 
   Warto też w trakcie spaceru przepatrywać co jakiś czas spodnie czy ręce, bo kleszcz to nie demon szybkości. Porusza się powoli i jest sporo czasu na to, by go z ubrania zdjąć. Gdy zobaczę na sobie kleszcza, zamiast go w panice strącać, przyglądam się mu uważnie. Sprawdzam, czy moja ochrona działa. Sama przyjemność oglądać, gdy paskudztwo zamiast radośnie szukać ciepłej kryjówki, decyduje się na ucieczkę. Wygląda to komicznie. Wypina po kolei odnóża z ubrania, trzymają je wysoko, żeby zaś haczyki nie chwyciły materii, aż w końcu spada na ziemię. Znak to dla mnie, że Repel jest aktywny i mogę się czuć w miarę bezpiecznie.



piątek, 1 kwietnia 2011

Na dobry początek




  Swój pierwszy aparat otrzymałem w dawnych czasach, gdy na pierwszą komunię nie kupowało się laptopa i nie liczyło zebranych pieniędzy. Było to radziecki aparacik (teraz powiedzielibyśmy "kompaktowy") Smiena 8M. Wujek Mirek (o ile pamięć mnie nie myli) był tym, kto wyjaśnił mi tajniki fotografowania tym aparatem tłumacząc co do czego służy. Nie zrobiłem nim wielu zdjęć, a wręcz powiedziałbym, że zrobiłem nim zdjęć niewiele. Do obecnych czasów nie zachowało się ani jedno. 
  Wejście w świat fotografii miało miejsce w 7 klasie szkoły podstawowej (wtedy w szkołach podstawowych było 8 klas). Nauczyciel fizyki, pan Andrzej Domagalski prowadził w szkole kółko fotograficzne. Jak to zwykle wtedy bywało, oprócz inwestycji związanej z czasem, który uczniom należało poświęcić, kosztem prywatnego życia, nauczyciele często poświęcali własny majątek - niejedno zdjęcie zrobiłem sprzętem Pana Andrzeja. Wtedy właśnie i dzięki temu człowiekowi wsiąkłem w świat fotografii na dobre i już chyba po kres mych dni. 
  Koniecznie dodać muszę, że nie tylko zamiłowanie do fotografii zawdzięczam panu Andrzejowi. Przede wszystkim sprawił, że pokochałem fizykę. Fizykiem nie zostałem, ale rozbudził we mnie zainteresowania, których być może nigdy bym w sobie nie odnalazł. Na przykład astronomia. Przestałem patrzeć bezmyślnie w niebo. Rozpoznawałem konstelacje, wypatrywałem mgławic i gromad gwiazd, wyczekiwałem bezchmurnych nocy jak kania dżdżu. Biegałem za pobliski lasek (żeby odgrodzić się od świateł miejskich) i fotografowałem niebo szkolnym aparatem, a potem z napięciem wywoływałem błonę w ciemni i sprawdzałem, czy coś wyszło. 
  No właśnie, oprócz tajników aparatów i obiektywów pan Andrzej wyjaśnił nam także zasady obróbki czarno-białych filmów negatywowych i wywoływania odbitek. Do dziś pamiętam, jak po takiej nocnej, gwiaździstej sesji wywołałem swój pierwszy gwiazdowy negatyw i gdy tylko się utrwalił, podniosłem go do lampy i... nic. Był czysty, jakby nic się nie naświetliło. W pierwszej chwili ogromne rozczarowanie, ale przyglądnąłem się uważniej, włożyłem film w powiększalnik, wyostrzyłem... a jakże! Są! Udało mi się utrwalić na błonie kreseczki gwiazd, poruszonych dobowym ruchem ziemi. Były ich (na klatce o rozmiarach 6x6 cm) tysiące. Błona pozwoliła dostrzec (przy długim  naświetlaniu) o wiele więcej, niż mogły moje oczy.
   Od tamtych dni w zasadzie z aparatem się nie rozstawałem, ale moja fotografia nie była ukierunkowana. Starałem się uchwycić i pokazać to, co mi się wydawało ciekawe. Chmura, dom, człowiek, miasto - wszystko. Byłem też rodzinnym fotografem okolicznościowym. Od urodzin, imienin, świąt, chrzcin, komunii i ślubów. Przez krótki okres dorabiałem  przyjmując zlecenia spoza rodziny.
   Przez pewien czas inne zainteresowania przyćmiły fotograficzne zapędy. Każdy z nas dysponuje określonymi zasobami czasu i pieniędzy, które wykorzystujemy aby umilić sobie życie. Dzięki internetowi poznałem grupę wspaniałych ludzi, których fascynowało strzelectwo sportowe. To dosyć kosztowne hobby więc sił i środków nie starczało na nic więcej. Pozostało mi po tym okresie mnóstwo znajomości i wspaniałe wspomnienia, ale wszystko ma swój koniec. Pewnego dnia sprzedałem sprzęt strzelający i pozyskane środki w całości przeznaczyłem na odbudowę zaplecza fotograficznego. Były to już czasy aparatów cyfrowych, a ja zdecydowałem się na Canona 30D. Wiedziałem już też jakiej dziedzinie fotografii chcę się oddać. Przyroda fascynowała mnie od dawna. Lisy, sarenki, jelenie, dziki - podejść jak najbliżej, obserwować jak najdłużej - to coś, co sprawiało, że serce biło szybciej. Postanowiłem, że spróbuję swoich sił na tym polu. 
  Tak zostało do dzisiaj, choć ciągle jest to tylko hobby. Fotografia dzikich zwierząt to przede wszystkich czas, czas i jeszcze raz czas, jaki trzeba spędzić w terenie. Nie mogę fotografii poświęcić aż tyle, ale też nie pragnę, by hobby stało się zawodem i obowiązkiem. Każdą wolną chwilę spędzam w  miejscach oddalonych od siedzib ludzkich, często niedostępnych inaczej jak pieszo. Wyruszam na swoje kilku - kilkunastu kilometrowe wycieczki i fotografuję to, co się nawinie. Kwiatuszki, listki, owady i oczywiście zwierzęta, jeśli szczęście sprzyja. Uprawiam coś, co na swoje potrzeby określam "reportażem przyrodniczym." Rejestruję stan zastany, a nie wykreowany. Jeśli moje zdjęcie pokazuje jelenia, dzika, sarnę, jakiegoś ptaszka, to znaczy, że los pozwolił się nam spotkać zupełnie przypadkiem, bez starań z mojej strony. Nie mam czatowni, nie nęcę zwierząt pożywieniem. Po prostu idę w las...
  Nie mogę pominąć milczeniem zdarzenia, które uczyniło ze mnie osobę fotografującą świadomie. Przeglądając zasoby internetu trafiłem kilka lat temu na strony grupy podobnych mnie zapaleńców (tak mi się wydawało) działającej pod adresem http://fotografia-przyrodnicza.art.pl Zapisałem się do tej społeczności i oczywiście pierwszą rzeczą jaką zrobiłem, to podzieliłem się swoim "dorobkiem" z jej uczestnikami. Zamiast zachwytów nad twórczością, na głowę wylał się kubeł zimnej wody. Krytyka (zasłużona) ale bezlitosna. Dopiero później zrozumiałem, że znaczna część tej grupy to zawodowi fotografowie przyrody, z bogatym dorobkiem, ogromnym doświadczeniem, sukcesami i nagrodami. To nie towarzystwo wzajemnej adoracji, ale ludzie, którzy dobrze znają się na fotografii i którzy wytknęli moim zdjęciom wszystkie bolączki, na które byłem ślepy. Dzięki tym ludziom z przyrodniczego pstrykacza stałem się pstrykaczem świadomym, szukającym tematu i sposobu jego pokazania. Nauczyłem się też, że nad dobrym zdjęciem trzeba się napracować i napocić. Bez pracy nie ma kołaczy. Szczęśliwy pstryk zdarza się zbyt rzadko. 
  Czas zakończyć przydługi wstęp. Niedawno zdałem sobie sprawę, że niemal każde moje zdjęcie to krótka historia. Lubię oglądać zdjęcia "z historią" a niewielu fotografów ma chęć i czas, by się rozpisywać. Pomyślałem, że chcę opowiedzieć historię moich zdjęć i temu służyć ma niniejszy blog.