poniedziałek, 30 lipca 2012

A astrofotografia jeszcze trudniejsza...


    Niezbyt dokładnie pamiętam w jaki sposób zainteresowałem się astronomią. Chodziłem jeszcze do szkoły podstawowej i moje astronomiczne wysiłki wspierał nauczyciel fizyki, pan Andrzej Domagalski, ale kluczem do świata gwiazdozbiorów okazała się mała, acz całkiem gruba książeczka czeskiego popularyzatora nauki Josipa Kleczka, którą wypożyczyłem ze szkolnej biblioteki. Dzięki tej książczynie dowiedziałem się dość, by poprawnie identyfikować niebieskie konstalacje, wypatrywać gromad otwartych i kulistych, starać się dojrzeć najbliższą nam galaktykę spiralną M31 w Andromedzie. Od tego czasu w niebo patrzyłem często, a największą frajdę dawały obserwacje meteorów.

    Fotografię z astronomią można pięknie połączyć. Bierze się pierwszych pięć liter z nazwy działu naukowego traktującego o wszechświecie, dokleja wyraz "fotografia" i już mamy: astrofotografia. Jakie to proste. Spróbowałem ostatnio tego połączenia. Znam swoje możliwości, a raczej ich brak. Do fotografowania obiektów mgławicowych brakuje mi dużo sprzętu i jeszcze więcej wiedzy. Planet również nie mam czym fotografować. Został więc Księżyc i nasza najbliższa Galaktyka. Ta w której żyjemy. Do tego typu astrofotografii wystarczy zwykły zestaw fotograficzny, a takowy posiadam. W nocy z piątku na sobotę, z nieco uszczuplonym zespołem łowców burz podjęliśmy wyzwanie. Kiepski to okres na takie działania - trwają białe noce, gdy Słońce nie schodzi dość głęboko pod horyzont i widoczność, nawet z dala od miasta, jest słaba. Tak też było tej nocy. Uchwyciłem zachodzący księżyc, który pięknie zmienił barwę, choć był jeszcze całkiem wysoko nad horyzontem. Udało mi się też złapać meteor:

    To już czas Perseidów i faktycznie widzieliśmy kilka fajnych zjawisk, acz ten przedstawiony na zdjęciu z pewnością nie wyleciał z radiantu w Perseuszu. Miałem też szczęście zobaczyć końcową fazę życia większego meteoru (być może nawet meteorytu). Nisko nad wschodnim horyzontem dostrzegłem spadający, ognisty obiekt, który na moich oczach rozpadł się na mniejsze fragmenty i zgasł. Trzeci raz w życiu widziałem tę fazę spadku i chyba mogę się uważać za szczęściarza. Niestety, o ile odłamki przetrwały przelot przez atmosferę, to należy szukać ich na Ukrainie.

    Drogę Mleczną próbowałem uchwycić, z marnym skutkiem, tanim obiektywem szerokokątnym. Słabe warunki i brak doświadczenia sprawiły, że efekt nie jest imponujący:







Nie udało się tym razem, jednak ciepła noc w pięknym otoczeniu, w doborowym towarzystwie, okazała się być bardzo atrakcyjnym sposobem spędzania czasu, więc z pewnością spróbuję jeszcze nie raz.


PS (2014-01-06)
Gdy pisałem powyższy tekst, miałem mierne wyobrażenie o astrofotografii. Wiedziałem, że potrzebny jest specjalny montaż, który skompensuje ruch obrotowy ziemi, wiedziałem, że trzeba zrobić wiele klatek i potem je razem połączyć (zestackować). Gdy w marcu 2013 roku, po zakupie napędu nożycowego Astrowalker, zacząłem zgłębiać tajemnice astrofotografii, rzadki włos na głowie się zjeżył. Proszę, patrzcie na ten post z przymrużeniem oka. Prawdziwa astrofotografia jest zdecydowanie trudniejsza, niż wtedy mogłem przypuszczać. Zaryzykuję stwierdzenie, że to najtrudniejsza dziedzina fotografii.

środa, 25 lipca 2012

Fotografowanie burzy jest trudne


Kilkakroć zdarzyło mi się powiedzieć, że fotografowanie burzy jest łatwe. Nie wierzcie mi. Nie jest. Dzisiaj się o tym przekonałem. 

W planach mieliśmy wypoczynek pod ciemnym niebem. Odkurzyłem szerokokątny obiektyw i chciałem trochę nocnego, gwieździstego nieba posmakować. Posmakowałem, acz bez gwiazd. Gdy dojechaliśmy na miejsce nie mieliśmy już wątpliwości, że pierwotne plany legły w gruzach bo nadciągała burza. Zaczęliśmy w panice szukać jakiegoś miejsca, z którego mielibyśmy szansę pokazać ją w pełnej krasie i szukaliśmy... trzy godziny. A burza sobie trwała. Waliło okrutnie. Deszcz lał się jak z kranu. Z samochodu nie dało się wyjść nie tylko z powodu opadów, ale też z uwagi na ryzyko bliskiego spotkania z bardzo wysokim napięciem. Burza w końcu się wyciszyła i już mieliśmy wracać (na tarczy), gdy rzutem na taśmę postanowiliśmy pojechać w jedną ze stałych miejscówek, na obrzeżach miasta. To był strzał w dziesiątkę. Jedna burza wprawdzie przeszła, ale z południa nadciągała następna.
Padało jeszcze, gdy zacząłem rozstawiać sprzęt. Postanowiłem fotografować szerokim obiektywem. To nowość dla mnie, więc chwilę czasu mi zajęło nim ustawiłem kadr. W międzyczasie okazało się, że kabelek od pilota się zbuntował i musiałem zrezygnować z tego użytecznego narzędzia. 
Pioruny waliły z dwóch różnych kierunków. Nie wiedziałem na który się zdecydować, więc zamiast losować strony świata, z plecaka wyciągnąłem drugi aparat, który, z braku statywu, ustawiłem na dachu samochodu. Dzięki temu posunięciu mam więcej niż jedno zdjęcie, bo moje niefrasobliwe podejście do fotografii szerokim kątem sprawiło, że tylko jedno ujęcie można uznać za akceptowalne:

Nie wiem jak opisać emocje jakie nam towarzyszyły. Burza szła na nas. Im była bliżej tym robiło się piękniej i straszniej. Brak pilota oraz fakt, że auto robiło za statyw nie pozwalały się schronić w samochodowej klatce Faradaya. Na głowach rzadki włos się podnosił, bo niektóre pioruny były wprost ogromne. Dwa z nich były tak potężne, że niemal całkowicie prześwietliły kadr i wypalone na biało miejsca w żaden sposób nie dały się przyciemnić. Poniższa fotografia jest prześwietlona, ale zobaczcie sami co to był za kolos:


W końcu deszcz rozwiązał wszelkie dylematy dotyczące bezpieczeństwa. Zaczynało padać coraz bardziej, a ledwo zdążyliśmy złożyć manele i schować się do auta, niebiosa się otworzyły i lunęło jak z cebra. Jeszcze kilkanaście minut podziwialiśmy widowisko, ale zrobiło się późno i czas było wracać.

Nie mogłem się powstrzymać. Zamiast grzecznie położyć się spać musiałem napisać tych kilka zdań i wywołać zdjęcia. Dziś było faktycznie nieziemsko i przekonałem się, że oddać klimat tej przygody, wrażenia i emocje na fotografii jest bardzo trudno. Zmieniam więc zdanie. Fotografowanie burzy jest trudne. 




niedziela, 22 lipca 2012

Bycza łąka


Nie tak dawno, sprawdzając statystki swojej strony internetowej zauważyłem, że ktoś trafił na nią szukając odpowiedzi na pytanie: „fotografowanie jeleni, rano czy wieczorem?” Żałowałem, że osoba ta pozostaje dla mnie anonimowa – chętnie bym pomógł i wyczerpująco odpowiedział. Dzikie zwierzęta mają inaczej ustawione zegarki niż ich cywilizowani koledzy. Pory największej aktywności przypadają na godziny, w których albo smacznie śpimy, albo zmęczeni całym dniem, rozsiadamy się w fotelu i włączamy telewizor. Trudno jest pogodzić ludzki rozkład dnia z fotografią przyrodniczą. Znakomita większość profesjonalistów i amatorów zrywa się bladym świtem (tak bladym, że aż czarnym), żeby odbywać swoje fotograficzne łowy w najlepszej porze, czyli wczesnym rankiem. Ja też tak próbowałem, ale nie potrafię. Lenistwo i folgowanie własnej wygodzie bierze górę. W poprzednim roku byłem o świtaniu w terenie raptem dwa razy, na kilkadziesiąt wyjazdów fotograficznych jakie udało mi się odbyć. Przyznaję, szczerze, uczciwie i bez zbędnego ociągania, że były to wyjazdy udane i obiecywałem sobie, że muszę częściej tak robić. Szara codzienność szybko jednak weryfikuje najbardziej ambitne plany – w tym roku nie wstałem na świt ani razu. Myślę, że oprócz lenistwa, wpływ na moje decyzje ma także fakt, że do pełni szczęścia wystarcza mi obcowanie z naturą, która jest przytwierdzona do ziemi za pomocą systemu korzeni i na mój widok nie ucieka. Nie muszę fotografować zwierząt, żeby uznać wyjazd za udany, jednak niekiedy i ślepej kurze trafia się ziarnko. O takim właśnie przypadku chciałbym opowiedzieć.

Podczas ostatniej wizyty na Dużej Łące, przez obiektyw wypatrzyłem śliczny zachodni stok, leżący nieopodal, na którym naliczyłem kilkadziesiąt jeleni, a i dziczków kilka by się znalazło. Postanowiłem wybrać się tam przy najbliższej okazji. Jako, że pogoda w niedzielę zdawała się poprawiać, więc nie zastanawiając się wiele, wskoczyłem w ciuchy i pogoniłem na łąkę. Na miejscu byłem krótko po piętnastej. Wiatr nie był korzystny i nie mogłem zająć miejsca, które wcześniej upatrzyłem. Musiałem improwizować. Wybór stanowiska jest istotny z co najmniej trzech powodów. Po pierwsze kierunek wiatru musi być tak dobrany, by zapach (o ile dla zwierząt jest to zapach) nie niósł się w kierunku lasu, z którego spodziewamy się gości, bo inaczej na spodziewaniu się skończy. Drugi to odpowiednie światło. Idealnie jest, gdy Słońce będzie widoczne do samego koniuszka tarczy chowającej się za horyzont. Trzeci aspekt to możliwość zbudowania ładnego kadru. Mi udało się doskonale ustawić względem wiatru i światła, gorzej było z otoczeniem. Las, który stanowił tło był dość blisko i obawiałem się, że na fotografiach będzie nazbyt wyrazisty. Gdy w końcu wybrałem stanowisko zaczęło się czekanie. Nawet nie było nudno. Wzrok cieszył lisek, który polował w pewnej odległości (poza fotograficznym zasięgiem). Gdy lisek poszedł, zastąpił go orzeł przedni, który sfrunął z drzewa i zupełnie od niechcenia upolował myszkę. Odległość dobrych kilkuset metrów skutecznie uniemożliwiała fotografowanie, ale bez skrępowania przyglądałem się szczegółom kolacji przez obiektyw. Chwilę potem z lasu po prawej wyszła grupka jeleni. Dwie łanie i cztery maluchy. Ucieszyłem się, bo bardzo chciałem sfotografować młode jelonki, ale jak się okazało zielenina jeszcze nie dla nich. Ułożyły się grzecznie w wysokiej trawie i tyle je widziałem. 
Tymczasem łanie zajęły się posiłkiem. Popasały swobodnie w sporej odległości, ale podjadając trawiaste smakołyki, krok po kroku zbliżały się do mnie. 

Po godzinie jelenie były już dość blisko, żeby usłyszeć migawkę aparatu. Przyglądały mi się bacznie, a przez obiektyw widziałem jak intensywnie pracują nosami, próbując mnie zwęszyć.




W końcu jedna z nich podjęła zdecydowane działania. Postanowiła obejść mnie dookoła i skutecznie sprawdzić zapach. Jej reakcja mnie zdziwiła. Spodziewałem się, że gdy mnie wyczuje da sygnał do odwrotu, tymczasem wróciła z rekonesansu i nic szczególnego się nie wydarzyło. Łanie wprawdzie postanowiły się zwinąć, ale nie w panicznej ucieczce. Spokojnie się oddaliły w inny rejon łąki. 
Nareszcie mogłem się rozprostować. Przez ponad godzinę praktycznie się nie ruszałem. Łanie są bardzo ostrożne. Co rusz któraś podnosiła głowę i sprawdzała teren. Widziałem jak reagują na głosy ptaków. Gdy usłyszały jakiś głośniejszy ptasi okrzyk, natychmiast głowy wyskakiwały z traw i dokonywały inspekcji otoczenia. Długo się swobodą nie cieszyłem. Raptem kilka minut później, z prawej strony zaskoczyła mnie spora chmara. Były blisko, dużo bliżej niż wcześniejsza grupka. Natychmiast mnie usłyszały, ale reakcja była znów zaskakująca. Tym razem dziwne dźwięki wzbudzały co najwyżej umiarkowane zainteresowanie.














Jelenie były tak skoncentrowane na jedzeniu, że trudno było zrobić zdjęcie. Przez większość czasu jaki z nimi spędziłem, przed oczami miałem mniej więcej taki obrazek:
Głowy pilnie pochylone i skoncentrowane na przeżuwaniu i łykaniu. W chmarze dużo było młodych samców, ale były też zwykle bardzo ostrożne łanie, mimo to, kontrola otoczenia była zaniedbana w porównaniu do wcześniej obserwowanej grupy. Przeżywałem fotograficzne frustracje, bo w kadrze były same bezgłowe tułowia, no chyba, że któregoś zaswędziały rogi:

W końcu grupa się rozproszyła i kilka sztuk podeszło naprawdę blisko. Migawka znów wzbudziła ich zainteresowanie i zaczęły mi się bacznie przyglądać:











W pewnym momencie przyglądało mi się sześć sztuk, stojących niemal w półkolu wokół mojego stanowiska, w odległości 15 – 20 metrów, intensywnie wpatrzonych, wszelkimi zmysłami usiłujących odkryć co to za zwierzę wydaje takie dziwne odgłosy. Wtedy właśnie spełniło się moje marzenie o sfotografowaniu młodego jelonka. Młokos, gdy tylko zobaczył zorganizowaną akcję dorosłych, natychmiast postanowił do nich dołączyć. Chyżo pobiegł w moim kierunku. Adrenalina skoczyła, ręce się roztelepały. Chwilę wcześniej przycisk migawki w pilocie raczył się zaciąć. Nie wiedziałem co robić. Biegnie do mnie moje fotograficzne marzenie, a ja nie mogę robić zdjęć, bo boję się położyć rękę na aparacie, bo sześć par oczu jest we mnie intensywnie wpatrzonych i mogą ten ruch dostrzec, a ja stracę szanse na jakiekolwiek zdjęcie. Uparty przycisk na pilocie zdecydował za mnie. Nie dał się drań z miejsca ruszyć, więc ja się ruszyłem. Położyłem rękę na aparacie i zrobiłem trzy zdjęcia malca. Dwa były poruszone, bo czas był już dosyć długi (w stosunku do ogniskowej obiektywu), ale trzecie, na szczęście, było ostre. To właśnie ten młodzieniaszek, sprawca tylu emocji, uwieczniony jest na pierwszej fotografii wpisu.

Marzenie się spełniło. Przepełniało mnie uczucie ogromnej satysfakcji. Zwierzęta do końca mnie nie zobaczyły. Powoli oddaliły się na 100 metrów i dalej spokojnie sobie popasały. Choć słońce było jeszcze ciągle nad horyzontem, zdecydowałem wycofać się z łąki. Fotograficzny głód został zaspokojony z nawiązką. Nie chciałem im dłużej przeszkadzać. Opuściłem Byczą Łąkę a po drodze do samochodu spotkałem jeszcze dwie łanie, zajączka i dzika, który zawarczał na mnie z głębin lasu, wyraźnie zaznaczając, że wieczorem on tu rządzi.

sobota, 21 lipca 2012

Sarenki są sprytne






  Miałem nadzieję, że będę mógł dziś opowiedzieć pięknie ilustrowaną historię, niestety, z ilustracji nici. Dzień był dzisiaj smutny. Chmury szorowały brzuchami po drzewach, padało bez przerwy. Rozsądek kazał siedzieć w domu, a ochota wołała do lasu. Zdjęcia satelitarne pokazywały, że jest malutka szansa na odrobinę Słońca wieczorem i to przeważyło. Ochota wygrała.
  Plan był taki, że jadę na przejażdżkę ale gdyby przestało padać, to ruszam w teren. Wybrałem wyjątkowo dziki zakątek, rzadko tu ktokolwiek dociera nawet gdy ciepło i słonecznie, więc w taki dzień spokój był gwarantowany. Pojechałem w miejsce bliżej mi nieznane. Przejeżdżałem tamtędy kilkakroć, widziałem przyleśne łąki, ale nigdy nie miałem czasu, by je spenetrować. Aż do dziś. Deszcz właśnie przestał padać. Zmieniłem traperki na gumowce, bo na starcie czekała mnie przeprawa przez rzeczkę i pogoniłem w trawy. Szedłem polną drogą, używaną przez (tfu) myśliwych. Po kilkuset metrach wszedłem w las i zrobiło się pod górkę. Gumowce to nie najlepsze buty do takiej wędrówki, omal nie wywinąłem orła, ślisko było jak diabli. Po krótkiej, acz intensywnej wspinaczce, z jęzorem na wierzchu dotarłem na piękną, zewsząd otoczoną lasem łąkę. Byłem tak padnięty, że decyzja była natychmiastowa. Postanowiłem posiedzieć tam do zmroku. Upatrzyłem sobie miejsce z korzystnym dla mnie wiatrem. Nie miało znaczenia, czy zwierzęta wyjdą na łąkę. Cisza była tak kojąca, że z samego siedzenia w tym pięknym otoczeniu czerpałem ogromną przyjemność. Po godzinie odezwał się mój telefon głosem słowika rdzawego. Naszarpałem się z plecakiem, żeby go wydobyć i gdy odbierałem połączenie stwierdziłem, że w czasie gdy mocowałem się z zamkami, na łąkę przed moim nosem, wyszły dwa koziołki. Szeptem przeprosiłem rozmówcę i przykleiłem się do wizjera. Pech chciał, że sarny były delikatnie przysłonięte wzgórzem, czekałem zatem aż podejdą bliżej, zdjęcia robiąc z rzadka. 
  Obydwa koziołki były młode, ale jeden z nich był nieco mniejszy i wyczyniał takie harce, że śmiać się chciało. Ze wszystkich sił próbował skłonić kumpla do zabawy. Podskakiwał przed nim, pochylał głowę strasząc malutkimi różkami, udawał, że przed nim ucieka, albo próbował go gonić. Starszy kolega zachowywał się statecznie, ale w końcu ustąpił i pogonił młodego po ciasnym okręgu. Niesamowicie szybko potrafią biegać. Wrócił potem do skubania trawy,  a młodszy znalazł sobie inną zabawę. Łąka było świeżo skoszona - myśliwi przyszykowali sobie czyste pole do strzału. Leżało dużo ściętej, nie zebranej trawy i nią właśnie koziołek się zajął. Pochylał głowę, nabierał na różki i starał się wyrzucić ją jak najwyżej w górę. Ubaw na całego.
  Miałem co podziwiać, choć ciągle przebywały w takim miejscu, że nie mogłem fotografować. Było też bardzo mało światła. Chmury dalej drapały się o wierzchołki drzew. Deszcz zaczął lekko siąpić. Starszy koziołek wszedł w las, a młodszy przebiegł przede mną w takim tempie, że nie nadążyłem za nim aparatu obrócić i również zapadł w gęstwinę. Po kilkunastu minutach usłyszałem wyraźne odgłosy przedzierania się przez zarośla, dobiegające z lasu, który miałem po prawej stronie. Jak najszybciej przestawiłem statyw i poprawiłem maskowanie. Chwilę później pojawił się ten sam młodszy koziołek. Tym razem był blisko i nic mi go nie przysłaniało, ale zrobiło się późno i światła znacznie ubyło. Próbowałem fotografować, jednak przy 1/8 sekundy i ogniskowej 400mm moje próby były skazane na niepowodzenie.
  To właśnie ów rozrabiaka, który dostarczył mi tyle uciechy. Oczywiście usłyszał migawkę i zainteresował się tą dziwną stertą czegoś nieokreślonego, która rozkraczyła się na łące i wydawała z siebie dziwne, metaliczne odgłosy. Najpierw spróbował mnie nabrać w typowy sposób. Udał, że zaczyna skubać trawę, a następnie błyskawicznie podniósł głowę. Nie dałem się nabrać, a on udowodnił, że choć młody, to głupi nie jest. Doszedł do wniosku, że skoro nie może wzrokiem dostrzec cóż to za dziwak tam jest, to użyje nosa. Zaszedł mnie od tyłu, doskonale wiedział skąd wieje wiatr. Sprawdzanie długo nie trwało. Gdy stanął po zawietrznej, reakcja była natychmiastowa. Sprint do lasu i tyle go widziałem.
  Zdarzyło mi się obserwować sarny i nie pierwszy raz miałem okazję utwierdzić się w przekonaniu, że ich leśna egzystencja nie sprowadza się do przeżuwania zieleniny i unikania niebezpieczeństw. Lubią harce, robią sobie różne kawały i uwielbiają się bawić. Oglądanie takich zachowań to czysta przyjemność.
  Czas się było zbierać i pół godziny później byłem już w aucie. Ledwo wyjechałem z łąki, jak musiałem przepuścić przechodzące przez drogę jelenie. Za zakrętem zobaczyłem idące poboczem dziki. Kilka kilometrów dalej skręciłem w dolinkę, którą nazywam Eldorado albo Las Vegas. Eldorado, bo to kilkanaście kilometrów przyleśnych łąk, bez słupów energetycznych i jakichkolwiek śladów bytności człowieka. Teraźniejszej bytności, bo rosną tam drzewa owocowe, pozostałość po dawnych sadach. A dlaczego Las Vegas? Kiedyś rozmawiałem z żołnierzami Straży Granicznej, którzy te tereny patrolują. Jeden z nich wyraził się tak: "Panie, jak się tamtędy w nocy jedzie i poświeci się na te łąki mocnym reflektorem, to widać tyle świecących oczu, że wygląda to jak neony w Las Vegas." 
  Tego wieczoru Eldorado pełne było neonów. Naliczyłem kilkadziesiąt jeleni i kilkanaście dzików. Gdy wjechałem w las musiałem trzykroć jeszcze przepuszczać dziki. Nie boją się zanadto samochodu i mogłem z kilku metrów obserwować jak cała dzicza wataha powoli kryje się w lesie, razem z malutkimi warchlaczkami, które jak pierzaste kuleczki drobiły nóżkami za dorosłymi. Jeszcze takiej migracji dzików jednego dnia nie oglądałem.
Tak oto skończył się ten deszczowy dzień. Nie warto siedzieć w domu, nawet jeśli pogoda nie dopisuje.

środa, 18 lipca 2012

Margaretki Midasa


Na Leniwej Łące spotkałem dziś liska, o ile można to nazwać spotkaniem. Dzień był pochmurny, wietrzny i dosyć chłodny. Może doczekałbym się jelenia czy sarny, gdyby nie drwale, którzy ciągle tam urzędują. Oczywiście wieczorem już ich nie było, choć nie można powiedzieć, że "ślad po nich nie został." Został, a jakże i to nie jeden a całe sterty. Drzewa konkretnie sterty. Ściętego.  Posiedziałem sobie o suchym pysku na Leniwej, na nic specjalnie nie licząc. 

W pewnym momencie coś jakby poruszyło się w trawach. Po kilku minutach wpatrywania zobaczyłem liska, który w charakterystyczny sposób poluje na myszy, naskakując na nie z góry. I tyle go widziałem. Podskoczył i spadł w głęboką trawę. Pół godziny później, gdy byłem przekonany, że poszedł sobie w siną dal, zobaczyłem go znowu, niestety w momencie, gdy mi się uważnie przyglądał. To spryciarz. Schował się dobre 50 metrów od mojego stanowiska i choć nie ruszałem się zanadto, to jednak mnie zauważył. 
Tyle było naszego spotkania. Lisek z ludzkim widokiem obeznany, bo wioska niedaleko, ale na bliższe kontakty ochoty nie miał. Tym razem przepadł już na dobre. Gdy wróżąc z chmur doszedłem do wniosku, że na Słońce to może jest szansa, ale poświeci co najwyżej 10 minut, zrezygnowałem z zasiadki i poszedłem za liska przewodem. Wskoczyłem w głębokie trawy. Wyniosłem z nich takie oto złote Margaretki.

niedziela, 15 lipca 2012

Bliskie spotkanie trzeciego stopnia




O jak masakrycznie nie cierpię stworzenia znanego jako jeleniówka. Fachowo nazywa się toto Strzyżak sarni. To najbardziej pod Słońcem denerwujący owad. Nie jest groźny, nie roznosi chorób, zwykle nie odczuwa się skutków ukąszenia, ale upierdliwy jest wprost nieziemsko. Atakuje tysiącami, a gdy tylko siądzie na skórze zaczyna pełzać w poszukiwaniu kryjówki. Wlezie dosłownie wszędzie. Jeleniówki są prawdziwą plagą na jesieni, ale ku mojemu zdziwieniu dopadły mnie przy ostatniej wizycie na Dużej Łące i były wystarczająco dokuczliwe, by poświęcić im co najmniej akapit.

Wybrałem się na Dużą Łąkę, bo liczyłem na spotkanie z jeleniami. Duża jest faktycznie duża, położona pięknie, choć trudno dostępna dla kogoś, kto nie chce zdobywać szczytów samochodem terenowym. Myśliwi mają tam łatwy dojazd, choć wymagający auta terenowego. Ja nie mam takowego, a nawet gdyby, to nie pakowałbym się śmierdzącym samochodem na łąkę, na której chcę fotografować. Musiałem więc do niej dojść przez las i nie było łatwo. Trawy już po pas, teren miejscami bardzo błotnisty, spore podejście i... cholerne jeleniówki, że o gzach nie wspomnę. Opadło mnie to tałatajstwo natychmiast i zamiast skupić się na ostrożnym marszu, z aparatem gotowym do strzału, opędzałem się przed gzami usiłującymi wlecieć mi do ucha i obierałem się z jeleniówek, które upatrzyły sobie ręce i kark na lądowiska. W rezultacie spłoszyłem trzy jelenie wymachując łapami w dzikich charcach. Nic to. Doszedłem w końcu na łąkę i siadłem w dogodnym miejscu, ze 100 metrów od lasu. Bąki i inne paskudztwa dały sobie wreszcie siana więc mogłem się odprężyć i rozkoszować spokojem. Powinienem napisać: SPOKOJEM. Duża Łąka jest z dala od cywilizacji. Wprawdzie nieopodal jest droga, ale samochód zdarza się tam raz na godzinę, a do najbliższej wioski jest kilkanaście kilometrów. Jaka tam jest cisza... Cudowna. Błoga. Słychać było jedynie kruki, myszołowy i derkacza. Wieczorem odezwała się wilga. To naprawdę cudowne miejsce. Idąc przez łąkę sfotografowałem margaretkę. Była ładnie podświetlona i co ważne, przed nią rosła spora kępa moich ulubionych traw, które dają fajne rozmycie. Nie mogłem tracić czasu na długą sesję, bo celem były zwierzęta, przycupnąłem więc z garbem na plecach, bo szkoda mi było czasu na ściąganie plecaka i pstryknąłem dosłownie trzy razy. Wyszło jak się spodziewałem. Mięciutko:
Po godzinie oczekiwania pojawił się pierwszy jeleń. Samotny byczek podszedł do lizawki oddalonej o 300 metrów. Za daleko na zdjęcia, ale przyglądałem mu się przez obiektyw, który w takich sytuacjach robi za lornetkę. Chwilę potem, z krzaków po prawej, bardzo blisko mnie, wybiegła niewielka chmara łań. Myślałem, że przystaną i zaczną się paść, więc nie robiłem zdjęć, bo nie chciałem ich spłoszyć dźwiękiem migawki. Niestety miały inne plany. Wyraźnie się gdzieś spieszyły. Przebiegły bardzo blisko mnie, dosłownie o 10 metrów i chwilę potem zniknęły w lesie.
W międzyczasie byczek podszedł do kolejnej lizawki, która była dużo bliżej. To były ostatki światła więc zrobiłem pożegnalne zdjęcie:
Bardzo długo stał przy lizawce. Słońce zdążyło się schować, a on ciągle przyklejony do pala, nie zechciał ani pozować, ani podejść bliżej.
Czas już było się zbierać, więc spakowałem się i ruszyłem w powrotną drogę. Miałem blisko do samochodu (ok. 1,5 km) i na dodatek z górki. Szedłem szybko i nagle mnie zamurowało. Zza niskich sosenek zauważyłem byczka, który się pasł w zakątku łąki i nie miał pojęcia o mojej nędznej egzystencji. Zacząłem się powolutku skradać. Byłem bardzo ostrożny i starałem się poruszać jak najciszej. Udało się. Wyszedłem zza sosenek, miałem do niego nie więcej jak 5 metrów... i nie byłem niczym osłonięty. Wycelowałem więc i nacisnąłem przycisk migawki. Po pierwszym zdjęciu podniósł głowę, zrobiłem drugą fotkę, na trzeciej mam już tylko jego zad. Było mi okropnie przykro, że musiałem go spłoszyć, ale niezależnie od fotograficznych chęci, jakoś musiałem wrócić, a to jedyna droga. To właśnie ten byczek jest na pierwszej fotografii. Piękny młodzieniec, który niedawno odłączył się od macierzystej chmary, by próbować sił w roli dojrzałego samca.
Fotografia ma bardzo ciepłe barwy bo zdjęcie powstało już po zachodzie Słońca, a niebo usiane było czerwonymi chmurami, które Słoneczko jeszcze spod horyzontu opromieniało. Mój spacer-zoom spisał się doskonale. Przy ogniskowej 280mm udało się zrobić ostre, nieporuszone zdjęcie z czasem zaledwie 1/25 sekundy. Stabilizacja w tym szkle działa doprawdy doskonale.

środa, 11 lipca 2012

Burzowe klimaty




       Nadchodzącą burzę obserwowałem z Leniwej Łąki. Liczyłem, że jakowyś dzik lub sarna zlituje się i wyjdzie przed zmierzchem. Nie doczekałem się, ale wieczór był niezwykły, bo Słońce wychynęło zza burzowej chmury tuż nad samym horyzontem, przebiło się z trudem i dało niezwykłe światło. 


Krajobrazów fotografować nie potrafię, więc powyższe zdjęcie jest wyłącznie ilustracją zjawiska. Słoneczko po kilku minutach zniknęło, a ja zacząłem się zastanawiać, czy zwołać ekipę łowców i rozpocząć polowanie na burzę. Błyskała od niechcenia i z rzadka. Doszedłem do wniosku, że szkoda na nią czasu jednak, gdy dojechałem do domu, sytuacja zmieniła się diametralnie. W mieście było zdecydowanie cieplej niż na Leniwej, może zastrzyk gorącego powietrza aktywizował nawałnicę, bo nagle z anemicznej i niechętnie błyskającej, stała się wyjątkowo skora do współpracy.
Przesuwała się szybko na wschód i za radą naszych synów, pojechaliśmy w sam środek, tak blisko jak się dało, czyli do samej granicy, bo burza postanowiła zwiać na Ukrainę. Kilkanaście minut czekaliśmy aż trochę odejdzie, bo rozstawiać sprzęt byłoby niebezpiecznie. A później zaczęła się sesja burzowa.


II



III

 IV




V

VI





VII

wtorek, 10 lipca 2012

Bajka o cierpliwym pasikoniku

       Kraśnik powyżej, wyłącznie dla zmylenia przeciwnika, bo bajka dotyczy innego bohatera. A było tak: Gdy przeglądałem materiał z niedzielnej wycieczki, ku mojemu zdziwieniu, zauważyłem, że na kępie Margaretek siedział sobie on. Pasikonik. 
Jak to możliwe, że go nie widziałem fotografując? Nieodgadniona to dla mnie tajemnica. Wąs długi, suknia zielona - kurza ślepota mnie dopadła? 
       Kolejnego dnia (poniedziałek), nie zamierzałem jechać na łąkę. W nocy była sesja burzowa, późno poszedłem spać, rano do pracy, dzień męczący, planowałem spokojne popołudnie. Chciałem przeglądnąć zdjęcia burzy, wybrać, wywołać, napisać kolejny post. Rozsiadłem się w domu, ale Słońce kusiło, kusiło... i skusiło. Pół godziny później znów byłem na Leniwej. Przysiadłem przy moich ulubionych margaretkach i zdębiałem. W tej samej kępie czekał na mnie Filip..., znaczy pasikonik. Być może znawca stwierdziłby, że to normalne, ale dla mnie było to zaskakujące spotkanie. Otrząsnąłem się ze zdumienia i chwyciłem za aparat. 

Sesja trwała długo, ostatecznie wybrałem dwie fotografie: 



poniedziałek, 9 lipca 2012

Burzliwa noc

 Dublet
Jak się okazało, harce na Leniwej Łące nie zakończyły fotograficznych zmagań tego dnia. O 23:00 ekipa "łowców burz" w stałym składzie pogoniła w kierunku północnym polować na zjawiska świetlno-dźwiękowe, które nocą mają szczególny urok. Po kilku kilometrach zajęliśmy upatrzoną wcześniej pozycję z widokiem na nadchodzącą burzę. Zlitowała się nad Mietkiem i ominęła miasto, a my mogliśmy ją podziwiać z bezpiecznej odległości. Polowanie zakończyliśmy o 2:30. Rezultaty niestety średniej jakości. Burza szybko się oddalała. Próbowaliśmy dojechać bliżej, ale skończyło się na niczym. Noc to nie pora na poszukiwania odpowiedniej miejscówki. Ostatnia fotografia to potwierdza, bo elektrycznych słupów i krzaków w kadrze nie planowałem. Po prostu nie było ich widać.

Rekordzistka
Przyglądałem się temu zdjęciu w dużym powiększeniu. Błyskawica uderzyła daleko poza kadrem czyli za ostatnim widocznym na zdjęciu planem. Nie potrafię policzyć jak musiała być wielka, ale to z pewnością jedno z najdłuższych wyładowań doziemnych jakie zdarzyło mi się widzieć. 

Widelec
Zza górki

niedziela, 8 lipca 2012

Latające kwiaty



Upał jak diabli. W domu ciężko usiedzieć, tak gorąco. Rwa trochę odpuściła, nie czekając nawrotu wybrałem się w podróż bez celu. Wiedziałem, że na długą wyprawę nie mogę sobie jeszcze pozwolić, więc pojechałem w kierunku leniwej łąki. Po drodze przystanąłem, żeby sprawdzić, co jest za zakrętem bocznej, leśnej dróżki.

Plecak zostawiłem w samochodzie i uzbrojony w jeden aparat poszedłem zaspokoić ciekawość. Oczywiście natychmiast opadły mnie bąki, ale byłem już po wszelkich opryskach, więc poza denerwującym brzęczeniem nie odczuwałem negatywnych skutków ich obecności. Dróżka wiodła przez gęsty, zakrzaczony odcinek lasu, niewiele widziałem i kilka razy wahałem się, czy nie zawrócić, ale  nie dawało mi spokoju, dokąd mnie doprowadzi. Spodziewałem się dojść do krawędzi lasu, albo do jakowejś poręby, ale jak się okazało, dotarłem do eldorado dla myśliwych. Przepiękna śródleśna, malutka polanka, z pięknymi trawami i kwiatami. Cudo prześlicznej urody, ale na skraju lasu paskudna ambona dla miłośników huku i zabijania. Rozsiadłem się i rozpocząłem polowanie na motyle w locie, zakończone tradycyjnie fiaskiem. Wykorzystałem więc te momenty, gdy zmęczone niezwykłą gonitwą po łące, robiły przerwy na odpoczynek. 

Z polanki przepędziły mnie grzmoty. Burza nadchodziła szybko, robiło się coraz głośniej. Nie miałem nic, żeby osłonić sprzęt przed potopem z nieba, więc poddałem tyły i uciekłem do samochodu. Oczywiście nie w głowie było mi wracać. Postanowiłem dojechać do leniwej łąki i tam rozpoznać sytuację, bo widok jest z niej szeroki. Jak się okazało strachy były na Lachy, bo burza się zwinęła (choć Uroczą Polankę od Leniwej Łąki dzieli może kilometr odległości).
Upał się wzmógł, ale ja twardo, już z plecakiem na grzbiecie, pogoniłem w trawy. Zwierzątek nie było i się ich nie spodziewałem, bo w tym rejonie drwale okrutnie wzięli się za wycinkę, więc zwierzyna skutecznie została wypłoszona. Zapadłem w trawy i oddałem się przyjemności tym większej, że rwa zanadto nie przeszkadzała i mogłem swobodnie posługiwać się aparatem.