sobota, 26 stycznia 2013

Lodowy las

     W poprzednim tygodniu zmogło mnie przeziębienie. W międzyczasie okolica pokryła się lodem dosyć dokumentnie. Najpierw była zwykła paskudna deszczowa szaruga, potem delikatnie posypało śniegiem, potem na ten śnieg zaś deszcz się uwalił, śnieg, deszcz, śnieg - taki zimowy przekładaniec. W efekcie każda, najmniejsza nawet gałązka pokryła się warstewką lodu. Nie mogłem się weekendu doczekać, bo skoro zdrowie pozwoliło wrócić do pracy, to i do lasu pozwoli.
   Postanowiłem jechać na bukową porębę, miejsce niedawno odkryte. Dojście wydawało się proste. Najpierw trzy kilometry przez chaszcze w sosnowym lesie, a potem troszkę na prawo odbić i już jestem na miejscu. 
   Pogubiłem się w tych chaszczach całkowicie. Z czasem nabrałem przekonania, że pomyliłem miejsca. Zaparkowałem samochód gdzie indziej niż myślałem i odkrywam nowe tereny. Po dwóch godzinach pogodziłem się z myślą, że do żadnej bukowej poręby nie dojdę. Jestem gdzie indziej i basta. 
   Szło się ciężko. Pod kilkucentymetrową świeżą warstewką śniegu, leżały warstwy zmrożonego lodo-śniegu, pozostałość po ostatnich deszczach. Ciężka gicz zupełnie losowo się weń zapadała. Raz na parę centymetrów, raz na pół metra. Każdy krok inny, każdy męczący, a widzialność ledwie parę metrów. Wszystko pobielone. Cieniutka gałązka, wcześniej niemal niedostrzegalna, teraz miała grubość palucha, bo obrosła białym zmrożonym puchem.
    W pewnym momencie sosny jakby kto nożem uciął. Wszedłem w las bukowy. Najpierw pomyślałem, że to moja upragniona poręba, ale po chwili zeżarły mnie wątpliwości. Tamta była widna. Wzrok sięgał daleko, drzew niewiele, krzaków niewiele. Tutaj drzewo obok drzewa, krzaków od groma. 
   Przysiadłem na jakimś pniaczku. Chwilę potem zobaczyłem liska. Maszerował sobie spokojnie. Dwie szanse na zdjęcie elegancko zmarnowałem. Raz schował się za drzewo, drugim razem za krzaczek i tyle go widziałem. 
Las wyglądał pięknie, ale było ciut zimno. Gdy wysiadałem z samochodu termometr pokazał minus dziesięć. Na szczycie doszło jeszcze parę stopni i paskudny wiaterek. Co chwilę słychać było głośny trzask pękających od mrozu drzew. Warunki sprawiły, że odpoczynki musiały być  krótkie. Aby utrzymać ciepło, trzeba było maszerować.
   W drodze powrotnej zauważyłem dzięcioła. Przyłożyłem aparat do oka i od razu wiedziałem, że to rzadki gość - dzięcioł trójpalczasty. Wikipedia podaje, że w Polsce jest zaledwie 200 par lęgowych. Zrobiłem kilka dokumentacyjnych fotek, bo spacer-zoom nie daje wystarczającego powiększenia. Poniższa fotka, to powiększenie fragmentu kadru.
   Marsz w tych warunkach okazał się być bardzo wyczerpujący (a może dało też znać osłabienie po chorobie). Do samochodu dowlokłem się na ostatnich nogach, dobre pół godziny po zachodzie Słońca. W domu postanowiłem wyjaśnić zagadkę, gdzież to mnie oczy tym razem poniosły i dlaczego nie dotarłem do swojej bukowej poręby. Zgrałem ścieżkę z GPS-a, wczytałem do Google Earth... i okazało się, że byłem dokładnie tam gdzie chciałem. Trudno było mi uwierzyć. GPS pokazał, że praktycznie szedłem po swoich wcześniejszych śladach.Tylko, że wtedy nie było grama śniegu, a teraz las był biały od stóp do głów. Wyglądał całkowicie, zupełnie, niesamowicie inaczej. Nie uwierzyłbym, gdybym na własne oczy nie zobaczył. 

wtorek, 1 stycznia 2013

Pstryk, pstryk w słonecznym Eldorado

    W końcu zaświeciło Słońce. Niech świeci teraz i zawsze, i na wieki wieków. Las i chmury jakoś mi nie idą w parze. Ciemno, zimno i do domu daleko. Co innego las i mgła. Ta kombinacja jest pożądana, szczególnie gdy jeden tuman będzie gęsty jak mleko, a drugi umiejętnie to wykorzysta. Zatem albo Słońce, albo mgła. Ponieważ mamy wczesną wiosnę tej zimy, dopisało Słoneczko. 

    Nawiedziłem Eldorado kilkakroć. Za każdym razem w nowym miejscu i za każdym razem był to inny las, choć cały czas ten sam. Gdy dojadę do Eldorado, parkuję w dogodnym miejscu i czmycham w gęstwinę. Droga jest na dnie doliny, zawsze więc jest pod górkę. Zwykle idę prosto na szczyt wzgórza i tam buszuję, bo idąc grzbietem nie muszę już zdobywać żadnych wzniesień, a potem trzeba się tylko skatulać w dół. Trzy ostatnie spacery odbyłem praktycznie w tym samym miejscu. Zaledwie 600 metrów dzieli pierwsze i ostatnie miejsce, z którego zaczynałem wspinaczkę. Za każdym razem las był inny. Za pierwszym niezwykle dziki, gęsty, zabałaganiony, bez śladów ludzkiej ingerencji. Za drugim trafiłem na miejsca niesamowicie zniszczone przez człowieka. Setki wyciętych drzew, wszędzie walały się gałęzie. Poręba była stara, ale w pobliżu nie ma żadnych wiosek i nikt nie robi gałęziówki. Obraz nędzy i rozpaczy. Dzisiaj, podczas trzeciej wyprawy byłem w lesie sosnowym, choć mocno przerośniętym młodziutką buczyną. Zatrzęsienie pięknych strzelistych sosen zostanie niedługo bezpowrotnie zniszczone bo co drugie drzewo już było oznaczone do ścięcia. Serce się kraje.


    Dziś w końcu trafiłem na zwierzęta. Wracałem już gdy nagle poczułem mocny zapach jeleni. Żadnego nie widziałem, ale byłem pewien, że muszą być gdzieś blisko. Ostatnio nie padało, ściółka wyschła i podchody w tych warunkach są z góry skazane na niepowodzenie, ale była pewna okoliczność łagodząca. Wiało. Całkiem mocno. Sosny szumiały sobie odważnie więc był cień nadziei. Słońce było już nisko, las ciemny, ale gdzieniegdzie prześwitywały jeszcze plamy światła. Oczy wypatrywałem, ale zwierząt ani śladu. Zrzuciłem plecak, przysiadłem zrezygnowany na pniaku. Pomyślałem, że zrobię ze dwa kroki bez garba, tylko z aparatem. Przeszedłem może trzy metry, gdy zobaczyłem jelenia. Młody byczek z ledwo wykształconym porożem pasł się spokojnie nieopodal. Zacząłem się powolutku skradać. Cieszyłem się, że to byk, bo miałem nadzieję, że będzie sam. Udało się podejść na 15 metrów i jedyną przeszkodą w fotografowaniu był fakt, że schował mi się za drzewo. Jeszcze dwa trzy kroki i się uda... gdyby nie łania, która obserwowała mnie już pewnie od dobrej chwili. Byczek, jak się okazało, był jednak w towarzystwie. Chwilę potem spotkałem drugą chmarę. Tej przewodził naprawdę dorodny jeleń z pięknym porożem, ale dostrzegł mnie pierwszy i też dał sygnał do odwrotu. Szkoda, ale niewielka.