Wszystkie moje zdjęcia zapisuję w formacie RAW i wywołuję w Lightroomie. Photoshop, jako niezbędne i konieczne narzędzie, wykorzystuję tylko przy astrofotografii. I tak pewnie byłoby nadal, gdyby nie wyjątek, o którym poniżej.
Wybraliśmy się na Bukowe Berdo. Dzień był gorący jak diabli, na szczycie byliśmy wcześnie. Po znalezieniu wygodnego siedziska, raczyliśmy się spokojem w oczekiwaniu na zachód. Niebo tego dnia usiane było chmurkami, które co rusz przysłaniały Słoneczko. W pewnym momencie pojedynczy promień przebił się przez chmury i ładnie podkreślił las na zboczu Caryńskiej. Uchwyciłem to na zdjęciu, ale atmosfera była mało przejrzysta i zdjęcie wyszło jak pokazuje poniższy obrazek (wywołany z RAW-a bez żadnych korekt):
Hm... Gdyby to tak wyglądało w naturze, to pewnie bym nawet nie zwrócił uwagi. Aparat w tych warunkach się nie popisał. Dlatego postanowiłem zadziałać tak, by obrazek bliższy był temu, co widziałem. Funkcji w Lightroomie zabrakło i w tym jednym, jedynym przypadku skorzystałem z Photoshopa, a konkretnie z procedury usuwania gradientów, którą stosuję przy obróbce astrofotek.
Wyszło tak:
Było tak. W poniedziałek srana, przed pracą, popatrzyłem na prognozy pogody. Orkan szalejący gdzieś nad Irlandią sprawił, że do Polski trafiło cieplutkie powietrze z południa. Niebo niebieskie, Słoneczko świeci, w lasach złota jesień. Przez głowę przeszła myśl, że to ostatnia szansa, bo za chwilę będzie chłód, wiatr i deszczowa siąpawica. A gdyby tak, dzisiaj do pracy, a od jutra, aż do piątku urlopik? Pojechałem więc rozpoznać bojem, czy pracowe obowiązki pozwolą. Różowo nie było, ale też bez tragedii. Uznałem, że jak zniknę na resztę tygodnia, krew się nie poleje. Trzy minuty i hotel zarezerwowany.
Od tego momentu wszystko się zaczęło sprzysięgać przeciw. W pracy problemów nie ubyło. W domu, syn właśnie złapał przeziębienie, smarkał i kichał rozsiewając bakteryjną zgrozę. Na sam koniec dnia kręgosłup wziął i strzelił. Tak o fu. Pochyliłem się, a tam chrup, boli jak cholera, nie pozwala się wyprostować, chodzić, siedzieć, leżeć. Na nic nie pozwala. Bilans dnia? W pracy niewesoło, w domu średnio na jeża, kręgosłup niesprawny, hotel zarezerwowany, wolne właśnie idzie hajciu? Rozsądek podpowiada, że urlop trzeba będzie zużyć na rehabilitanta. Ochota woła "pieprzyć rozsądek."
Zdałem się na los. Szybki skok na stronę random.org. Wybór oczywisty. Trzy rzuty naszą rodzimą pięciozłotówką. Orły górą - jadę. Reszka? Jaka reszka?
Ano taka. Rzut pokazał trzy śliczniutkie reszki. Jakby orzeł w tej monecie nigdy nie istniał. I wtedy zrodził się bunt. Pieprzyć reszkę, pieprzyć kręgosłup, pieprzyć przeciwności losu. I pojechałem. Akurat, żeby wykorzystać piękną pogodę i żeby bakterie, sprzedane przez syna, zdążyły się rozwinąć w chorobę.
Dla mnie ten typ fotografii to nowe doświadczenie. Aparat na statywie, filtr polaryzacyjny, długie czasy, spokojna praca bo wodospad nie jeleń, nie ucieknie. Dziękuję mojej przemiłej towarzyszce, że tak cierpliwie czekała (mimo dość chłodnego dnia), aż gorączka fotograficzna mnie. A propos gorączki, to był ostatni dzień urlopu, który zakończył się przeziębieniem. Pamiętam, że tego dnia już mnie zaczynało rozbierać, ale gdy dotarliśmy na miejsce, o niedyspozycji zupełnie zapomniałem.