środa, 25 kwietnia 2012

Pechowe przylaszczki

Chyba należy uznać to za ironię losu, że moich ukochanych wiosennych kwiatów, czyli przylaszczek, dotąd nie udało mi się sfotografować tak, żebym był ze zdjęcia zadowolony i dumny. Moja przygoda z fotografią przyrodniczą rozwija się statecznie, w swoim tempie. Najpierw pstrykałem wszystko dookoła, byle było zielone, brązowe, miało skrzydła lub kopyta. Potem wylał się na mnie kubeł lodowatej wody (o czym piszę w pierwszym poście) i zacząłem myśleć przed naciśnięciem spustu. Ciągle jednak oprócz umiejętności brakowało mi także dobrego obiektywu. Wielu amatorów robi doskonałe fotografie bardzo amatorskim sprzętem, siebie bym jednak zaliczył raczej do tych, którym nawet najlepszy aparat czy obiektyw nie pomoże. Jako, że wraz z wiekiem mężczyzny, zmienia się jedynie cena zabawek, sprawiłem sobie odrobinę radości niezasłużonymi prezentami. Kupiłem nie tak dawno dwa obiektywy stałoogniskowe: trzysetkę (białą) i setkę makro (z czerwonym paskiem). Przyznać muszę, że dopiero wtedy zacząłem robić zdjęcia poprawne technicznie. To chyba podstawowy warunek, jeśli ma się ambicje robić rzetelną, czy wręcz dobrą fotografię. Najpierw trzeba nauczyć się robić zdjęcia ostre i właściwie naświetlone, a potem dopiero można marzyć o fotografiach, o których nie tylko autor powie, że "są dobre."
Zawsze miałem problem z ostrością zdjęć. Teraz wiem, że była to wina kiepskich obiektywów. Może wadliwych? Zwykle kupowałem używki i z jednym wyjątkiem, wszystkie moje obiektywy to zakupy z drugiej ręki, jednak gdy kupiłem te z wyższej półki, nagle otworzył się przede mną świat fotografii ostrych. Pracując z dobrym szkłem, po prostu widać, że ostrość została poprawnie nastawiona. Widać to na matówce aparatu. To był prawdziwy szok kulturowy, bo wracałem z moich lokalnych wypraw i niemal każde zdjęcie było poprawne technicznie. Chęć robienia dobrych fotografii jest naturalnym, kolejnym krokiem rozwoju, bo skoro są już ostre i dobrze naświetlone, to niechby były jeszcze ciekawe, dobrze skomponowane i podobały się też innym.

Ale a propos lokalnych wycieczek. Swoje fotografie robię zwykle w promieniu kilkunastu kilometrów od domu, a mieszkam na peryferiach niewielkiego miasta. Zad miałem zawsze przyrośnięty do samochodu i byłem przekonany, że bardzo dobrze znam bliższą i dalszą okolicę. Jak jest naprawdę przekonałem się dopiero poprzedniego roku, gdy porzuciłem nie tylko samochód, ale i rower. Zacząłem używać nóg i dopiero teraz mam pojęcie ile mają do zaoferowania otaczające mnie tereny. Marzycie o podróżach? O odkrywaniu nowego? Narzekacie, że nie macie pieniędzy, by zwiedzać świat? Załóżcie buty i idźcie na długi leśny spacer, unikając dróg czy nawet ścieżek. Nawet niewielki lasek odkryje przed Wami wiele tajemnic.


Mimo, że w sprzęt jestem już dostatecznie wyposażony, ciągle cierpię na brak dobrych zdjęć przylaszczek. Muszę jednak ująć je na tej stronie i przyznać się do swojej porażki. Jakże to strona przyrodniczego miłośnika dziko rosnących kwiatów może obyć się bez przylaszczki? Wszystkie zdjęcia prezentowane w tym artykule wykonane zostały podczas jednego, długiego, wiosennego spaceru, z gatunku tych, kiedy nogi poniosły mnie w zupełnie nieznany fragment dużego lasu. Przemaszerowałem spory kawałek, odkryłem starą porębę i śliczną, malutką polankę w środku lasu, na której okrutnie obwarczały mnie dziki, i bacznie przyglądał mi się piękny puszczyk. Mnóstwo wrażeń, a przecież to ciągle Polska, Podkarpacie, a nie dzika Afryka.



niedziela, 22 kwietnia 2012

W zielonym sosie



Wyobraźcie sobie grubego cielaka, wdrapującego się na niewielką błotnistą skarpę, zapierającego się giczami żeby nie zsuwać się w dół. Gdy już łeb znalazł się nieco powyżej krawędzi skarpy, cielak przystawił aparat do oka i zaczął szukać kadru wśród pięknego dywanu zawilców, który wierzch skarpy porastał. 

Tak powstawała ta fotografia. Kilka razy wdrapywałem się i zjeżdżałem, żeby dopiąć swego (skarpa była malutka, więc ryzyka uszkodzeń nie było, ale diabelnie śliska i niewygodna). Szukałem prześwitów w zieleni. Nie chciałem robić klasycznego kadru, zielone na dole, białe na górze. Myślałem o zielonym sosie, w którym podam piękne zawilce. Przyznam, że nie znalazłem tego kadru w trakcie zdjęć. Wypatrzyłem go już na etapie wywoływania RAW-ów i przekadrowałem fotografię. Nie lubię tego robić, wolę gdy kadr zostanie przemyślany, zaplanowany i zrealizowany w miejscu gdzie fotografia powstaje, ale do takiego kunsztu wiele mi jeszcze brakuje. 

Raptem parę metrów od tego miejsca, znalazłem rosnącego na skarpie zawilca, który przy odrobinie wysiłku dał się sfotografować na tle strumienia (zdjęcie poniżej). Tym razem nie trzeba było się na skarpę wspinać. Wystarczyło się z nią zintegrować. Aby uzyskać odpowiedni kąt, musiałem się na niej rozpłaszczyć, bo inaczej tło byłoby inne. Największą satysfakcję mam wtedy, gdy ciężko nad zdjęciem pracowałem i efekt jest zadowalający. Lubię to zdjęcie. Kosztowało mnie sporo pracy i w moich oczach podnosi to jego wartość.




niedziela, 1 kwietnia 2012

Prima Aprlilis


Tego roku natura pokazała, że również ma poczucie humoru. Wszystkie fotografie w tym poście zrobione zostały 1 kwietnia 2012.
Wyjechałem z domu w słoneczny, zimny dzień. Chmury szybko płynęły po niebie, czasami spadał z nich rzęsisty, krótki deszcz. Jechałem ok. 40 km na południe, celem był kompleks dużych leśnych łąk, które dotychczas odwiedzałem prowizorycznie, a teraz duch badacza się odezwał i postanowiłem je dokładniej spenetrować. Im dalej byłem od rodzinnego miasta, tym częściej dostrzegałem łachy śniegu. Zimowy już dawno zniknął, rozum podpowiadał, że to świeży, dzisiejszy. Na południe od domu teren staje się bardziej górzysty, wyższe położenie  - niższa temperatura - prawdopodobne, że deszcz zamienił się w śnieg. Kawałek dalej zacząłem żałować, że nie mam łańcuchów na kołach. Droga zrobiła się straszna. Biała, nieziemsko śliska. Miałem już założone letnie opony, co nie ułatwiało jazdy. Wiedziałem, że na trasie będzie sporo zakrętów, bardzo wąska, asfaltowa droga przez las, stromy podjazd i całkiem stromy, kręty zjazd. Trochę miałem pietra. Prawa noga na gaz, lewa na hamulec i jedziemy. Pokonałem podjazd, pokonałem zjazd, a następnie przekląłem swoją głupotę, która kazała mi schować plecak do bagażnika. Faktycznie, w tym górzystym już terenie deszcz w ogóle nie padał, za to bardzo gęste śnieżyce mieszały się z ostrym słońcem. Przechodził front, który co rusz sprawiał, że niebo na przemian robiło się raz niebieskie, raz czarne. Czarne niebo z kolei sprawiało, że świat dookoła robił się biały. Prima Aprilis. W tych warunkach, jadąc przez las, zobaczyłem przechodzące przez drogę sarny. Właśnie zaczęła się śnieżyca. Znam sarny, wiedziałem, że wejdą w las i zatrzymają się. Wiedziałem, że przejeżdżając przez miejsce, w którym przeszły, spojrzę w prawo i je zobaczę, na skraju pięknego lasu, który właśnie przykrył się śniegiem. A ja mam aparat w plecaku, a plecak w bagażniku! Gdy podjechałem do tego miejsca, serce ścisnęło się mocno. Sarenki stały, las był piękny, śnieg padał gęsto. Idealny moment na zdjęcie. Do dziś żałuję.
Kawałek dalej las się kończył, zaczynała się pełna łąk dolina. Tam już wyjąłem aparat. Świat wyglądał tak:



Dojechałem na miejsce i rozpocząłem wędrówkę. Łąki, do których dotarłem po krótkiej wspinaczce są ogromne. Miałem gdzie chodzić. Kilkukrotnie z daleka widziałem łanie, ale nie dały się podejść. Wiatr był dla mnie niekorzystny i szybko mnie wyczuwały. Zwierzę wcale nie musi widzieć intruza. Jeśli poczuje obcy zapach po prostu chowa się do lasu. Pochodziłem po łąkach, wszedłem też na chwilę do lasu, gdzie trafiłem na malutką porębę (zadziwiające w jakie dzikie miejsca sprzęt leśników potrafi dotrzeć). Na niebo znów naszły chmury, śnieżyca miała zacząć się lada moment. Pomyślałem wtedy, że super byłoby, gdyby przydarzył się moment, że chmury nie będą zasłaniać słońca, a śnieg będzie nadal padał. Chwilę później tak się stało. Bylem wtedy akurat w bardzo gęstych krzakach (przedzierałem się z powrotem na łąki). Wstąpiły we mnie nowe siły. Bliżej miałem do owej poręby, więc dawaj piorunem przedzierać się w jej kierunku, żeby choć zdążyć na końcówkę spektaklu. Zdążyłem, choć zdolniejszy fotograf na pewno lepiej wykorzystałby ten moment:


To nie był koniec wrażeń. Wyszedłem z lasu i czas było wracać, bo wkrótce słoneczko miało się schować za wzgórza. Miałem do przejścia całą długość łąki, co najmniej kilometr, a potem jeszcze spory odcinek przez las. Wyszedłem zza krzaków i przed sobą, w odległości 300 metrów zobaczyłem chmarę jeleni. Zmieniłem aparaty. Spacer zoom poszedł do plecaka, a do statywu przymocowałem Canona 50D z obiektywem o ogniskowej 400mm. 

Zacząłem się skradać, ale wkrótce nie miałem się już za czym schować. Między mną a jeleniami był odkryty teren. Nic mądrego nie mogłem wymyślić, a i tak musiałem tamtędy przejść, żeby dojść do samochodu. Chwyciłem więc statyw w rękę i zacząłem maszerować. Aby zwiększyć szanse podejścia bliżej, szedłem dokładnie w kierunku zwierząt i co dwadzieścia kroków zatrzymywałem się i czekałem na ich reakcję. O dziwo, nie widziały mnie. Z każdą kolejną dwudziestką kroków emocje rosły bo byłem coraz bliżej. Zacząłem fotografować:



Wśród jeleni był młody samczyk, który w końcu zorientował się, że mają towarzystwo. Zaczął mi się bacznie przyglądać. Bardzo bacznie. Długo. Bardzo długo. Ręce zaczęły mi zamarzać, nogi boleć, kręgosłup pękać od stania w bezruchu, a On patrzył cierpliwie, jakby wiedział, że taki stary dziad, długo w bezruchu nie wytrzyma. Miał rację. Nie wytrzymałem. Zaczęło się już ściemniać, do auta kilka kilometrów, nogi, ręce, kręgosłup i rozum gromkim chórem wołali: Dość. Kukła na którą patrzył jeleń nagle zrzuciła z siebie garb (plecak), potem włożyła do garbu aparat z długim szkłem, a wyjęła spacer zooma, spakowała statyw, założyła garb na plecy i zaczęła iść w jego kierunku. To mu wystarczyło, żeby podnieść alarm. Pobiegł do łań, nakłamał im na mój temat (twierdząc zapewne, że na łące objawiło się jakieś zagrożenie, co nie było prawdą, bo koło zagrożenia nawet nie leżałem). Łanie na początku wiary mu dać nie chciały (bo powietrze nie zdradzało obcych zapachów), ale nalegał, więc powoli, statecznym krokiem oddaliły się w stronę lasu. Ów młodzieniec, który mnie zdemaskował stoi po prawej stronie na poniższej fotografii:

Doszedłem do auta i pojechałem do domu. Miałem do przejechania 10 km łąkowo - leśnej doliny, potem 10 km lasu i dalej już zaczynała się cywilizacja. Robiło się ciemno. Gdy jechałem doliną (wolno, bo ślisko i wąska droga) liczyłem jelenie na łąkach. Naliczyłem ponad 150. Doszedłem do wniosku, że zwierzęta są mądre. Wiedziały, że w taką pogodę ludzie zwykle przed telewizorem siedzą a nie biegają po łąkach, więc wyległy tłumnie, bo czuły się bezpiecznie.