niedziela, 23 września 2012

Weekendowa relacja

Stało się. W weekend nie pojechałem do Eldorado. Niech się myśliwi wytłuką sami, bez mojego udziału. Jest ich tam teraz więcej niż kleszczy w kleszczynie. Obiecałem nadleśniczemu, że odpuszczę sobie wizyty do końca września, a teraz żałuję. Miałem nadzieję, na rykowiskowe byki w miejscach mniej nawiedzanych przez morderców zwierzyny. Przeliczyłem się. Ponad dwanaście godzin w lesie, które spędziłem w trakcie dwóch weekendowych wypraw, a nie słyszałem ani jednego byka, nie widziałem ani jednej łani. Przeszedłem blisko 20 kilometrów leśnych bezdroży. Obawiam się, że wytłukli już wszystko, co na drzewo nie ucieka, poza nielicznymi sarnami i dzikami (wiem, bo spotkałem). Eldorado ma to szczęście, że teren ten nie został przydzielony żadnemu kołu łowieckiemu. Odstrzały trzeba wykupić, tanio zdaje się nie jest i dzięki temu, można tam jeszcze spotkać jakąś zwierzęcą żywinę. 
W sobotę było pochmurno. Nalatałem się po lesie jak głupi, praktycznie bez zdjęć. Postanowiłem wracać wcześniej. Gdy zacząłem się zwijać, wyszło nagle piękne, mocne Słońce, a przez drzewa zobaczyłem, że niebo po horyzont niebieskie. Została godzina do zachodu. Popędziłem na zachodni stok lasu, gdzie stromizna jest naprawdę solidna, dzięki czemu, mimo drzew, światła nie brakowało.



Dzisiaj zaplanowałem wizytę na wielkiej, oddalonej od cywilizacji łące. Aby tam dojść, trzeba się przedrzeć przez dziki las. Dotychczas ta sztuka udała mi się tylko raz, ale w strasznych bólach, bo było naprawdę trudno. Postanowiłem znaleźć inną drogę. Było pięknie. Jakimś cudem trafiłem na śliczny, przejrzysty las. Dużo słońca, prospekt szeroki. Taki dzień to dar niebios. Po drodze fotografowałem. Zacząłem od kwiatuszków:


Potem w sidła wpadł pajączek:

W dotarciu na łąkę przeszkodziła mi dżungla. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Kleszczyny tak gęsto rozsiane, że jeden pniak od drugiego dzieliło może dwadzieścia centymetrów? Straszna gęstwina. Widoczność pięć metrów. Początkowo próbowałem się przebijać, ale po chwili spostrzegłem, że idę po świeżym tropie dzika, który chyba nosi mój rozmiar (45), bo wielkość śladu zwierzęcia była zbliżona do śladu buta. Odcisk świeżutki. Mógł powstać rankiem, ale równie dobrze pięć minut wcześniej, gdy locha lub odyniec spłoszeni zapachem człowieka, postanowili się oddalić. Straciłem zapał do przedzierania się przez zieloną zaporę, tym bardziej, że końca nie było widać. Postanowiłem ją obejść. W zasadzie się udało tyle, że wszedłem w znaną mi już część lasu, na drogę, która i owszem, prowadziła na łąkę, tylko nie tą, do której zmierzałem. Ta czy inna - co za różnica. W końcu wyszedłem z lasu. Świeżo skoszona trawa, poustawiane bele siana, cieplutko. Długo się nie zastanawiałem. Uwaliłem zmęczone cielsko na trawie, oparłem się o sianko i rozkoszowałem się takim oto widokiem:
Z takich miejsc nie chce się wracać do cywilizacji.



wtorek, 18 września 2012

Miały być byki, a jest... GPS


   Widziałem już kilka fotografii z tegorocznego rykowiska. Zajączek, dzik czy jakaś ptaszyna, w zastępstwie byka, który nie raczył się pokazać. Dołączam, ze swoją ważką i pajączkami, do jeleni, którzy bez powodzenia polowali na okazałego byka. Przemilczę zazdrośnie tych, którym nie tylko się udało, ale plon zebrali obfity.

   Nie chcąc naciągać się z myśliwymi, zrezygnowałem z zasiadki. Od soboty do dziś, odbyłem cztery leśne wyprawy w nadziei sfotografowania byka z podchodu. Las trzęsie się od ryków, ale tylko jeden się zlitował i ryknął do mnie z odległości nie większej niż trzydzieści metrów (wnioskuję na podstawie natężenia dźwięku i liści, które z drzew się posypały). Nawet dwa razy ryknął i cóż z tego, skoro schowany był w takiej gęstwinie, że musiałbym wyrąbać sobie do niego drogę maczetą.
   Ale po kolei. Zacznę od tego, że wszystkie dni miały być pełne Słońca (zgodnie z tym, co meteorolodzy zobaczyli w swoich fusach), ale nie były. Udało im się połowicznie. Zatem dwie z czterech wycieczek odbyły się pod pochmurnym niebem, a trzy w terenie dotąd dla mnie dziewiczym. To znaczy miejscówka znana i kochana, ale las jest wielki i niejedno ma obliczę. Innymi słowy, gdzie bym weń nie wszedł, to będzie wyglądał inaczej i inne doznania przyniesie, choć są części wspólne. Najbardziej wspólne są podejścia, bo każda wyprawa zaczynała się od mozolnej wspinaczki. Pierwsza miała też finansowe konsekwencje. 
   Wybrałem się korytem strumienia, którym całkiem wygodnie się szło. Wkrótce strumień rozpadł się na trzy mniejsze i żaden za ścieżkę nie chciał robić. Wydrapałem się więc na górę i znalazłem tam las zwartym i gęstym nie do przebycia. W końcu wyszukałem jakąś przecinkę, doszedłem do szczytu wzgórza i stwierdziłem, że dalej ani kroku, bo się zgubię. Nakluczyłem się jak głupi wyszukując przejścia przez kleszczyny. Jeszcze trochę kluczenia i zamiast eksplorować nieznane mi tereny będę rozpaczliwie szukał drogi powrotu. Okrutnie wprost żałowałem, bo nogi rwały się do wędrówki. Próbowałem nawet uruchomić GPS w komórce. Udało się. Namiar złapała raptem po sześciu minutach, co w tej gęstwinie było istnym rekordem. Niestety, w ciągu tych kilku minut zniknęło pięćdziesiąt procent baterii. Nawet nie mogę tego ustrojstwa nazwać bezużytecznym, bo to przecież telefon, a nie urządzenie nawigacyjne. 
   Stąd też wzięły się wspomniane wcześniej finansowe konsekwencje. Otóż dnia następnego kupiłem turystyczny GPS... i nigdy się już z nim nie rozstanę. Kolejne trzy wycieczki popełniłem w poczuciu całkowitej leśnej swobody. Lazłem gdzie mnie nogi poniosły, a ustrojstwo pomagało wrócić po śladach. Jedyną jego wadą jest chyba to, że ma zawsze rację. Otóż dzisiaj byłem w miejscu, które teoretycznie jest mi znane. Byłem tam przynajmniej trzy razy i wiedziałem, że wracając muszę trafić na drogę, która z lasu wyprowadzi mnie na łąkę. Droga to za dużo powiedziane, bo to raptem dwie ledwo widoczne koleiny, zarośnięte i zadeptane przez zwierzęta. 
  Muszę się tu wdać (dla lepszego zobrazowania sprawy) w pewne wyjaśnienia. Otóż do lasu wejście wiedzie tymi właśnie koleinami. Ciągną się przez łąkę i dalej w las, w stare miejsce wyrębu. Potem koleiny w zasadzie zanikają. Wracając, trzeba je ponownie odnaleźć, bo inaczej można w łąkę nie trafić, a nie trafienie w łąkę grozi karkołomnym powrotem przez dziką gęstwinę i zapewne w ciemnościach, bo zaczynam powrót po zachodzie Słońca. 
   Za każdym razem, gdy byłem w tym miejscu, miałem problem ze znalezieniem drogi powrotnej, bo nie trafiałem na koleiny. Do dziś nie mogłem pojąć dlaczego tak się działo, a mechanizm tego zjawiska szczerze mnie ubawił. Otóż wracając dzisiaj, przekroczyłem koleiny przekonany, że to nie jest "moja" droga, tylko jakaś inna. Prowadziła dosyć ostro w dół, a ja przecież pod żadne góry w lesie nie szedłem. Popatrzyłem nawet na GPS-a, który dowodził, że to dobre koleiny, a ja, palant, nie uwierzyłem i polazłem dalej szukać drogi. Po pięćdziesięciu metrach, mądre urządzenie z uporem pokazywało, że oddalam się od powrotnej ścieżki. Poszedłem po rozum do głowy. Wróciłem do tej "nie mojej" drogi, która wiodła w dół i upewniwszy się, że ustrojstwo dalej twierdzi, że to jest ta właściwa, pogoniłem w dół. Oczywiście GPS miał rację. 
   Błąd polegał na tym, że idąc na spotkanie ze zwierzętami wlokę się noga za nogą, uważnie patrząc, unikając strzelających gałązek i szeleszczących liści. Idę tak wolno, że nawet nie zauważam, że wspinam się pod całkiem solidną górkę. Wracając, poruszam się już normalnie i gdy widziałem drogę idącą w dół, za każdym razem byłem pewien, że to nie jest ta właściwa, bo przecież pod żadną górę wcześniej nie szedłem... I ostatni gwóźdź do trumny i zarazem jawny dowód mojej głupoty: To jest JEDYNA droga w tej części lasu. Nie ma tam żadnej innej. 
   Gdy się chwilę nad tym zastanowić, to dochodzę do wniosku, że wracając wiele razy miałem wątpliwości, czy jeszcze wracam, czy już się zgubiłem. Droga powrotna wygląda zupełnie inaczej. Nie potrafię tego lepiej wytłumaczyć - musiałbym pokazać, ale tak faktycznie jest. Zmiana kierunku, pory dnia (światła) sprawia, że las wygląda inaczej i traci się pewność, czy faktycznie wracam po śladach. GPS rozwiązuje ten dylemat, dlatego cieszę się z zakupu.


   Jeleniówki dały mi w poniedziałek okrutnie się we znaki. Były uciążliwe przez cały dzień, ale wieczorny spęd był wręcz przytłaczający. Zleciały się ich setki i dosłownie wypędziły mnie z lasu. Wprawdzie i tak już wracałem, Słońce zaszło, zapadał zmrok, ale chciałem wrócić trasą eksperymentalną i wyjść na łąkę w innym miejscu niż wszedłem. Jeleniówki wybiły mi to z głowy. Zaatakowały tak, że pogoniłem najkrótszą drogą, byleby wydostać się z lasu. Wydawało mi się, że przywykłem już do tych upierdliwych stworzeń. W mniejszej ilości mi nie przeszkadzają, ale gdy nie nadążam ze ściąganiem ich z rąk, karku i twarzy, a jednocześnie widzę ich setki na koszulce i spodniach, wycieczka robi się nieprzyjemna. Jeśli ktoś zna skuteczny sposób odstraszania jeleniówek, niech nie będzie sobek i zdradzi mi tą tajemnicę. Repel nie pomaga, a olejek waniliowy tylko nieznacznie zmniejsza ich uciążliwą chęć do pasożytnictwa.

   W zasadzie powinno mi towarzyszyć uczucie przygnębienia, że nawet z daleka nie było mi dane podziwiać rykowiskowego byka, ale ze zdziwieniem stwierdzam, że wcale tak nie jest. Każdy z tych dni miał swój niezapomniany urok i choć zdjęć nie ma to gęba wciąż uśmiechnięta, a nogi rwą się do lasu.

piątek, 7 września 2012

Byki, ryki i dziki


O, jakże chciałbym powiedzieć, że zaniedbuję stronę, nie pisząc nic nowego. Ze słów takich wynikałoby bowiem, że fotografii przybywa, tylko pisać mi się nie chce, tymczasem problem jest daleko większy. Fotografii nie przybywa. Trochę się wkradło lenistwa, a trochę braku szczęścia i w rezultacie kicha. Brak zdjęć. Byłem dzisiaj w lesie całe popołudnie. I co? I dwa słabiutkie żółte kwiatki. A miały być byki, albowiem, ponieważ, gdyż zaczęło się... rykowisko. Lasy wypełniły się myśliwymi, którzy najpierw ładują się alkoholem, potem ładują się do samochodu, a jeszcze później ładują swoje grzmiące kije i dawaj walić gdzie popadnie. Na każdego intruza w lesie patrzą bykiem, bo po pijaku fantazja do głowy uderza i można strzelić... grzybiarza. Nie żeby specjalnie, ale wlazł w krzaki, szeleścił, myślał ja, że to dzik, byk czy inna zwierzyna, a to... babina. Nie tak dawno dwóch myśliwych zastrzeliło dwa wilki. Twierdzili, że pomylili je z jenotami. W pierwszej klasie szkoły podstawowej, gdyby dzieciom pokazać zdjęcie jenota i wilka, a następnie zapytać, które to wilk, to palcem wskażą bez wahania. Żadnego w życiu nie widziały, ale wilka rozpoznają bezbłędnie. A myśliwi nie rozpoznali...



Wyrzuciwszy z siebie żółć, która się w duszy i na zdjęciach zalęgła dodam, żem żadnego byka dzisiaj nie spotkał. Słyszałem, owszem. Ryczą już i u nas, na Podkarpaciu, ale jakoś tak niemrawo jeszcze. Spędziłem w lesie sporo czasu, szedłem cichutko jak myszka, ale nie dane mi było stanąć oko w oko z bykiem. Za to z dzikiem i owszem. Lazłem właśnie pod górkę, jak dla mnie solidną i w połowie drogi przykucnąłem, żeby rozszalałe serducho przestało się tłuc po klacie. Jak już trochę wyluzowało wstałem, odwróciłem się i mnie zamurowało. Przede mną, w odległości 15 metrów stał dzik. Locha konkretnie i widać było, że nie jest szczęśliwa z tego spotkania. Utrzymywałem stan zamurowania, więc nie mogłem podnieść aparatu do oka. Locha tymczasem zrobiła kilka kroków i szansa przepadła, bo widziałem już tylko grzbiet. Nie mogąc mnie wyczuć zastosowała stary numer, czyli poszła tak, żeby wiatr zawiał w jej stronę. Jak już poczuła to wydała z siebie dźwięk niski, basowy, długi i bardzo, bardzo złowrogi. Jak dotąd słyszałem dzicze, ostre warknięcie, które brzmi groźnie, ale jest przede wszystkim ostrzeżeniem dla watahy. Informacją o wykryciu intruza. Dzisiejszy głos, jestem tego pewien, oznaczał coś innego i tylko treści nie jestem do końca pewien. Waham się między: "Oj, strasznie śmierdzisz stary. Strasznie śmierdzisz", a "Nie podchodź, dobrze ci radzę, nie podchodź bo będzie źle." Ogon nie był postawiony na sztorc do góry, ale wyciągnięty poziomo i tylko sama końcówka była zagięta. Locha stała wydając z siebie te długie i groźne warknięcia do czasu, aż wataha bezpiecznie skryła się w krzakach. Wtedy i ona powoli odeszła, cały czas wydając z siebie ten dziwny warkot. Było w nim coś świńskiego, ale chrumkania różowego prosiaczka w chlewie, zdecydowanie nie przypominało.

Niebo mi się wcześnie pokryło chmurami i wracałem wczesnym wieczorem, ale żeby dać sobie odetchnąć i dla przedłużenia przyjemności, przysiadłem na skraju młodnika, bo była to ostatnia łąka przed powrotem do auta. Tak intensywnie pachniało jeleniami, że byłem pewien, że coś zaraz wyjdzie, ale wiecie jak to jest. Dusza mówi "wyjdą", a rozum tłumaczy, że to niemożliwe, bo przecież planuję co najwyżej kwadrans spoczynku, a mieć tyle szczęścia, żeby w tak krótkim czasie się coś pokazało, to rzecz niezwyczajna. Rozum wygrał, siatkę miałem w kieszeni spodni, ale się nie zamaskowałem. Siedziałem jak ten głupi palant, pod sosenką kontemplując wieczór, gdy z prawej, bardzo blisko, wyszła łania i swoim zwyczajem, przystanęła na skraju, żeby sprawdzić co na łące zaległo. Długo mnie nie szukała. Takiego czyraka ślepy by wypatrzył. Stała, patrzyła, próbowała wyniuchać a ja zastygłem. Nawet durny łeb pochyliłem, żeby twarz przysłonić daszkiem czapki i tak trwałem jak skała. Łania prawie dała się zmylić, ale..., wierzcie albo nie, pomogła jej sójka. Przyleciała, zawisła mi metr nad głową i jak rozdarła dzioba... Łania po tym ostrzegawczym krzyku nie czekała ani sekundy. Czmychnęła w dół łąki. Ptaka nie spłoszyłem, bo cały czas trwałem w bezruchu. Sójka po prostu chciała pomóc łani i sprawdziła, co to za intruz. Odleciawszy, darła się jeszcze kilka minut. A potem rozdarł się byk, ale dosyć daleko i chyba mu nie po drodze było, bo kolejne porykiwania były coraz cichsze. Tak się to wszystko skończyło. Dużo czasu w lesie, dużo zwierząt spotkałem ale zdjęć żadnych. Standard.

Z dzisiejszej wycieczki fotografii już nie mam, ale wypadałoby wpis zakończyć obrazkiem. Niech więc zwieczeniem będzie ostatnie zdjęcie, tegorocznego sezonu burzowego. Popełnione tydzień temu (z okładem), wymęczone, bo burza raptem z trzy razy błysnęła i uciekła. Pogoniliśmy za nią, a jakże, ale bez rezultatu.