poniedziałek, 2 listopada 2015

Jesiennie, kolorowo

   Tak sobie dumam, że przyroda, przed zimą, żegna się wyjątkowymi barwami, próbując wynagrodzić kolejne sześć miesięcy szarówki. Tym razem odpuściłem Eldorado. Celowo pojechałem w zupełnie przeciwpołożnym kierunku, licząc, że nie spotkam jeleniówki. Niestety, spotkałem, w ilościach wprawdzie mniejszych, ale i tam jest dokuczliwa. Mimo przebrzydłego owada i dość chłodnej (acz słonecznej) aury, popołudnie było przemiłe.










   Czarnego spotkaliśmy w sobotę. Szczęśliwie, postanowił przysiąść na brzozie, dosłownie nad naszymi głowami i stukał sobie radośnie. Strasznie lubię to ptaszysko, towarzysza wypraw zimowych. 



wtorek, 6 października 2015

Kompletne zezwierzęcenie


   Sam nie wiem, czy tytuł wpisu to pochodna fotografii weń zamieszczonych, bo jakoś tak wyszło, że same zwierzaki, czy może okoliczności, bo za nami rykowisko, myśliwi wypełźli ze swoich nor, żeby racjonalizować mordowanie pod hasłem "gospodarki łowieckiej."
   Ja też wypełzłem. Poszczęściło mi się w tym roku, bo zwierząt spotkałem sporo, niektóre nawet łaskawie dały się sfotografować. Dziki jeno nie dopisały, bo albo o zmroku, albo w mrocznym lesie, ale miałem dwa przemiłe spotkania.
   Akurat przysiadłem pod drzewkiem, żeby odsapnąć, z szansą na zdjęcia, bo przede mną las przecudnej urody się rozciągał. Niestety, dzikom droga inaczej się ułożyła, wyszły za plecami, w bardzo zacienionym miejscu. Locha i dwa podrostki. Urocze i kompletnie nieświadome mojej obecności. Blisko były, ale gałęzie i ciemnica na zdjęcia nie pozwoliły. Ot, dokument jeno:


   Za drugim razem, w innej części lasu, spotkałem całą watahę buszującą w krzakach. Las był wtedy strasznie suchy i szeleściły co niemiara. Głuchy by usłyszał. Dwie lochy z krzaczorów wyszły, a jedna mnie nawet widziała, a może raczej podejrzewała, że coś się w pobliżu czai. Szelest ściółki wyraźnie jej przeszkadzał, więc co jakiś czas przystawała, żeby nasłuchiwać. Zabawnie to wyglądało. Ogon sztywny, locha robi trzy kroki i stop. Znów trzy kroki - stop. I tak kilka razy. Nie udało się, więc mnie z mańki zażyła. Weszła w krzaki, pohałasowała tam chwilę udając, że odchodzi, i zaczajona, zaczęła bacznie obserwować ścieżkę. Jam tego świadom nie był. Dałem się nabrać, postanowiłem podejść bliżej, a ona wtedy chodu już tym razem pewna co za monstrum się w lesie objawiło. Sprytna loszka poniżej, niestety, zdjęcie mocno poruszone. 


  Z pięknym bykiem spotkałem się w sobotę. Nie byliśmy umówieni. Moim celem było zająć uprzednio upatrzone pozycje i poczekać na zwierzęta. Szedłem właśnie przez starą porębę, dramatycznie zarośniętą chaszczami. Pod nogami, ukryte w zieleninie, tysiące gałęzi, pozostałości po ścince. Nie dość, że nie dało się tamtędy iść po cichu, to jeszcze obserwacja otoczenia była cokolwiek utrudniona, bo miast zwierząt wypatrywać, uważałem jakby tu nogi nie skręcić. Na dokładkę, jak to jesienią, w lesie rozszalała się jeleniówka (strzyżak sarni). Przebrzydłe owady atakowały non-stop. W tych okolicznościach omal nie wpadłem na byka, który kompletnie się mną nie interesował. Nie wiem dlaczego. Powinien słyszeć, że cielak jakiś idzie, ale radary nastawił na inną część lasu. Czegoś wypatrywał, czegoś nasłuchiwał, ale szczęśliwie w stronę przeciwpołożną. 
   Zamurowało mnie w pozycji stojącej, z aparatem przy oku. Czekałem aż odwróci głowę w moją stronę. Stałem tak dobrą chwilę. Cyknąłem kilka zdjęć, a on ciągle nie podejrzewał obecności intruza. Ten moment wstrętna jeleniówka wybrała, żeby wylądować na karku, i jak to jeleniówka, dawaj, radośnie pełzać. Bałem się ruszyć, jelenie mają spory kąt widzenia, z drugiej strony za chwilę byk i tak odejdzie, a strzyżak w tym czasie wlezie w czarną...
   À propos, ciekawą anegdotę ostatnio słyszałem. Rzecz zdarzyła się dawno temu, w Lublinie, gdzie jak wieść gminna niesie, w urzędzie pocztwym komuna wybudowała szerokie okienne parapety. W sam raz, żeby sobie przysiąść. Tak też uczynił szacowny profesor, szacownej, lubelskiej uczelni. Ale, jak to za komuny, wygoda obywatela solą w oku urzędników. Pani urzędniczka rozdarła japę: "no i na czym pan siedzi!" Na co pan profesor, integlientnie odpowiedział "na dupie, proszę pani. Na dupie!"
  Nie dałem jeleniówce szansy, ściągnąłem diablicę z karku. Jeleń oczywiście ruch dostrzegł i spoglądaliśmy na siebie przez dłuższą chwilę. To nie pierwsze spotkanie "oko w oko" z rykowiskowym bykiem. W tym okresie są raczej w bojowym nastroju, ten jednak postanowił intruza zlekceważyć i spokojnie odszedł. Dopiero w domu, na zdjęciach zauważyłem, że w walkach stracił jedno oko. Szkoda zwierzęcia. 




W kadr, w nieco innych okolicznościach trafiła też łania:



   Emocje rykowiskowe za nami, ale niedziela przyniosła jeszcze jedną wielką niespodziankę. Po kilkunastu latach w końcu zobaczyłem... wilki. Marzyłem o tym od dawna. Miałem kiedyś niebywałe szczęście słyszeć ich głosy. W całkowitych ciemnościach, na odludziu, czekałem na wschód Księżyca, gdy nagle, nieopodal zawył pierwszy, a potem dołączyła doń cała grupa. Koncert trwał kilka minut, z krótką przerwą. Nocną atmosferę można było kroić nożem. 
   Tropy i odchody wilków widziałem dziesiątki razy, ale zwierzęcia nigdy. Ostatniej niedzieli, podczas wyprawy całkowicie rekreacyjnej, na kocyku i w przemiłym towarzystwie (acz, obowiązkowo w dzikim miejscu), na łąkę wyskoczył najpierw samiec, a chwilę po nim samica. Odległość ponad 200 metrów - zdjęcia wyłącznie dokumentacyjne - ale emocje i radość ze spotkania ogromna. Pogoniłem za nimi do lasu licząc, że może je jeszcze zobaczę, ale próżne wysiłki. Może jeszcze kiedyś się przydarzy.





niedziela, 5 lipca 2015

Pogaduchy z derkaczem



   Razu pewnego włóczyłem się rowerem w poszukiwaniu maków, gdy usłyszałem derkającego w wysokich trawach derkacza. Darł ryja tak zapamiętale, że postanowiłem zawrzeć z nim bliższą znajomość. Siadłem sobie nieopodal trawiastej ściany i zacząłem go wabić. Po kilku minutach wyskoczył wprost na moje kolana. Może ciut przesadzam ale niedużo, wychynął z traw w odległości mniejszej niż pół metra. Ciut za blisko żeby zrobić zdjęcie. Przy drugim podejściu miałem nieco więcej szczęścia i derkacz ślicznie pozował do zdjęć.



niedziela, 28 czerwca 2015

Polne obrazki



   Włóczę się ostatnimi czasy rowerem po różnych, mniej lub bardziej dzikich miejscach. Aparat zawsze ze mną, ale przyznać muszę, że kombinacja rower pod dupą – aparat na plecach, średnio służy fotografowaniu. Trudniej dostrzec potencjalny temat, a im bardziej jestem zmęczony, tym mniejsza ochota na zdjęciowe wygibasy. Nawet jak coś się w oczy rzuci pojawiają się myśli "Słońce za mocne" albo "światła nie ma" i pedałuję dalej. Mimo tych "trudności" coś tam czasami sfotografuję. 







wtorek, 23 czerwca 2015

Astrofotografia i drink z palemką


   To najbardziej leniwa astrofotografia jaką popełniłem. Żeby było zabawniej, zanosiło się na ciężką i mozolną pracę. Problemy zaczęły się podczas pakowania wyjazdowego plecaka fotograficznego. Jak na rozsądnego podróżnika przystało, zabrałem się za to na dwie godziny przed wyjazdem. Ponieważ krótkie wczasy miałem szansę spędzić w miejscu dość obiecującym jeśli chodzi o ciemne, nocne niebo, postanowiłem obowiązkowo zabrać ze sobą wyjazdowy sprzęt astrofotograficzny. Niezbędnym wyposażeniem zestawu jest pilot radiowy sterujący wyzwalaniem migawki. Coś mnie tknęło i podczas pakowania postanowiłem go sprawdzić. Na pierwszy rzut oka było ok, ale bliższe oględziny wykazały, że nadajnik nie komunikuje się z odbiornikiem. Na wszelki wypadek, do kompletu dorzuciłem zdalny wyzwalacz migawki na podczerwień i pomyślałem, że będę się martwił na miejscu.
   Zaraz pierwszego dnia, a raczej pierwszej nocy, gdy na niebie rozbłysły gwiazdy okazało się, że piękny widok na południowy nieboskłon jaki miałem z hotelowego balkonu okraszony jest czymś niezwykłym - zza narożnika budynku nieśmiało zerkała Gwiazda Polarna. Co za szczęśliwy traf. Aby móc astrofotografować z długimi czasami, oś obrotu montażu musi pokrywać się z osią obrotu Ziemi. Montaż musi więc "widzieć" Gwiazdę Polarną, która leży tuż obok niebieskiego bieguna północnego. Obiekt, który chciałem fotografować jest po drugiej stronie nieba, nad południowym horyzontem. Byłem pewien, że nocne fotografowanie będzie wymagało eskapady gdzieś w otwarty teren, tymczasem podarunek losu w postaci pokoju w narożnej części budynku sprawił, że mogłem rozstawić zestaw na balkonie.
  Radość nie trwała długo. Obawy co do sprawności sprzętu się potwierdziły. Programowalny, radiowy sterownik migawki był zepsuty. Zastosowałem plan awaryjny. Wycelowałem w zaplanowany obiekt i mozolnie, przez następne trzy godziny, wyzwalałem kolejne klatki ręcznie, pilotem na podczerwień, mierząc czas naświetlania stoperem w smartfonie. Dramat. Co dwie minuty musiałem zatrzymać naświetlanie, wyzerować stoper, ponownie wyzwolić migawkę, włączyć stoper. I tak w kółko. 30 operacji na godzinę. Ani odejść od aparatu, ani bezmyślnie zapatrzeć się w niebo. Co dwie minuty zestaw czynności do wykonania.
   Obiekt wybrałem z gatunku trudno dostępnych z Polski. Na zdjęciu Antares i okolice. Jasna gwiazda, dwie gromady kuliste i spora dawka ciemnego pyłu. Trzeba wielu godzin naświetlania, żeby mieć szanse na udane zdjęcie. Przed atakiem nagłej cholery uratował mnie Księżyc, który tego dnia wschodził dość wcześnie. Rozjaśnił niebo, dalsze naświetlanie nie miało sensu.
   Kolejne dwie noce były pochmurne. Dało mi to czas na opracowanie nowego planu awaryjnego. Postanowiłem pobrać z Internetu i zainstalować w aparacie oprogramowanie sterujące, w którym można zaprogramować sekwencje wielu klatek o dowolnej długości. Poczytałem, pooglądałem filmy instruktażowe, upewniłem się, że ryzyko uszkodzenia aparatu w zasadzie nie istnieje. Udało się. Soft został zainstalowany i sprawdził się znakomicie. 
 Od tego momentu astrofotograficzne lenistwo sięgnęło zenitu. Sprzęt bezpiecznie na balkonie, ustawiony, skonfigurowany, nie trzeba go pilnować, grzecznie świeci jedno zdjęcie po drugim. Gapiłem się w niebo, sącząc mniej lub bardziej wyskokowy napój - pełna swoboda. Po trzech godzinach zmiana akumulatorka i można pomyśleć o ładowaniu własnych baterii. 
  Do tego przydługiego opisu dodać muszę jeszcze jedno doświadczenie. Hotel był położony nad morzem i południowy horyzont miałem cudownie ciemny. Widoczność nieba powinna być zachwycająca i była, ale tylko przez jedną, jedyną noc. Wieczorem tego dnia przeszła burza, potem niebo się oczyściło i widok stał się iście nieziemski. Mleczna Droga w pełnej krasie. Mgławica Laguna widoczna gołym okiem. Warunki rewelacyjne. Potem przyszły upały i pozostałe noce były już przeciętne. Z zebranego materiału wybrałem 187 najlepszych klatek, które po złożeniu i obróbce nieśmiało pokazują uroki regionu Antaresa i gwiazdy podwójnej ro Ophiuchi.

sobota, 11 kwietnia 2015

Garść szachownic

    Jedną z największych bolączek astrofotografii jest niezmienność kosmosu (z perspektywy ludzkiego życia). Okazjonalnie zdarzają się rozbłyski nowych i supernowych (te ostatnie zwykle w odległych galaktykach) ale to niemal jedyne wyjątki. Pozostałe, dość dynamiczne procesy zachodzą w tak długim czasie, że zmiany te dla nas są praktycznie niezauważalne. 
   Ziemia w swym ruchu po orbicie, każdego roku podrzuca nam w okolice zenitu te same obiekty. Na wiosnę są to odległe galaktyki w gwiazdozbiorze Panny, w lecie Mleczna Droga i pyszny Łabędź ze swoimi skarbami, jesienią Andromeda, Perseusz i Byk, a zimą Orion. To oczywiście spore uproszczenie, bo niebo Wielkie jest i Tajemnicze, ale każda pora roku ma swoją klasykę, którą fotograficznie powielamy.
   Powyższy wywodzę po to, by udowodnić wyższość fotografii ziemskiej nad kosmiczną. W przyrodzie, każda pora roku również ma swoją klasykę, a że roczek się właśnie obrócił, na moim blogu zaś goszczą szachownice. W przeciwieństwie do astrofotografii, choć bohater zdjęcia ten sam, każda fotka inna od tych poprzednich. Inne warunki, inna pogoda, inne światło, inny kadr. A w astro? Nihil novi. Przyznam jednak, że trochę się stęskniłem za kosmicznymi fotkami i mam nadzieję, że coś niebawem wysmażę, a tymczasem kolejna garść kwiatuszków.



poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Garść zawilców


   Mimo dramatycznej świątecznej zimnicy, zawilce w lesie dzielnie walczą, co skrzętnie starałem się fotograficznie udokumentować.









środa, 25 marca 2015

Prawie jak w Kieleckiem, czyli wiecznie wietrzna Fuertaventura

   W tytule jest takie "niedomófienie" bo jakoś odwagi nie miałem. Uroczy tydzień spędziłem na tej kanaryjskiej wyspie, głównie fotografując. Teren tam dziwnie surowy. Drzewa nie uświadczysz, trawy zero, kamień jeno na kamieniu, niekiedy przysypane tonami piasku. Pierwsze wrażenie można by podsumować słowami "jakim Polska jest pięknym krajem."
   Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, zaliczyłem wszystkie świty. Pierwszy przypadkiem, bom zapomniał wyłączyć budzik w telefonie. Różnica czasu sprawiła, że zadzwonił o doskonałej porze, jakąś godzinę przed wschodem. Skorom już oczy otworzył, podniecony nowym środowiskiem, pogoniłem na plażę. Wszystkie świty poświęciłem fotografii kamulców w porannym Słońcu, odnosząc spektakularną porażkę, bo z wielu, wielu ujęć wybrałem trzy.




   Gdy Słońce podniosło się nieco wyżej, szedłem na wydmy, których w rejonie Corralejo jest sporo. To była największa zaleta tego miejsca. Można się było łatwo oderwać od wszelkiej cywilizowanej zwierzyny. Dzikiej, jak na tak surowe miejsce, spotkałem całkiem sporo. Los sprawił, że pierwszy raz w życiu widziałem kulika mniejszego, europejskiego królika, ścierwnika zwanego sępem egipskim, niezwykle rzadkiego w Polsce kulona zwyczajnego i sporo ptasiego drobiazgu.

Kulik mniejszy:

Królik europejski:

Sęp egipski (jakoś ładniej brzmi niż "ścierwnik"):

Kulon zwyczajny:

Ptasi drobiazg :)





   À propos ptaków, trafiłem na scenę, gdy kruki i mewy walczyły między sobą o martwego króliczka:



Z większej żywiny, na zboczu wygasłego wulkanu spotkałem dzikie kozy: 


A gdy zwierząt akurat w pobliżu nie było, bawiłem się piaskowymi roślinkami:


I nie tylko: