sobota, 24 września 2011

Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje


Nie lubię wstawać bladym świtem. Nocny ze mnie raczej marek, i często kładę się spać wtedy, gdy wypadałoby dźwignąć plecak ze sprzętem i pójść do lasu, bo fotografia przyrodnicza to przede wszystkim świty. Moje lenistwo i niechęć do porannego wstawania uświadomiły mi, że słońce stoi nisko nad horyzontem dwa razy w ciągu doby i wychodząc z tego założenia zdecydowanie częściej fotografuję wieczorem.

Tego dnia jednak wstałem rano i pogoniłem do lasu, bo tam przecież odbywało się wielkie święto: RYKOWISKO!
Nie miałem pojęcia gdzie pojechać. Mam mnóstwo sprawdzonych miejscówek, gdzie mogę liczyć na dobre światło wieczorem i ani jednego takiego, gdzie szansa na spotkanie jeleni idzie w parze z porannym Słońcem. W rezultacie pojechałem gdzie bądź. "Gdzie bądź" to takie miejsce, w którym po przejściu przez dziki i trudny las, można dojść do kompleksu łąk i tam właśnie postanowiłem się udać. Szedłem szybko, choć starałem się zachowywać jak najciszej. Doszedłem do łąki i powolutku wystawiłem nos z lasu, żeby odkryć, że... łąka jest pusta. Spore rozczarowanie, bo "gdzie bądź" ma lasy tak ciemne,  że nawet w środku dnia nie ma mowy o fotografowaniu. Szansa na zdjęcie zwierzaka jest tylko na łące.
Rozczarowany podrypciałem przed siebie i nie uszedłem stu kroków, gdy usłyszałem jakiś dźwięk za plecami. Szybko się obróciłem i zobaczyłem pięknego byka, który wyszedł z lasu, zobaczył mnie i zaczął się przyglądać (zdjęcie powyżej). Statyw robił za monopod, sprzęt był gotowy do pracy, więc kilka fotek zrobiłem, ale światła było mało, ogniskowa długa i zdjęcia wyszły nieco poruszone. Jeleń zamiast zachować się klasycznie, czyli pokazać zad i poddać tyły, obszedł mnie szerokim łukiem. Przyczyna była jasna, zza pochyłości wyszły łanie, a on starał się pozyskać ich wdzięki. Dzięki temu, ja, wrośnięty w ziemię jak słup soli, miałem szansę jeszcze chwile je  fotografować. Tło niestety nieciekawe, bo ja byłem na dole stoku, a jelenie powyżej, więc w kadrze dominują suche krzaczory i wyprane niebo, zdjęcia te traktuję jako dokument ze spotkania.







Urocza to była chwila, bo zwierzęta w ogóle się mną nie interesowały. Byłem obserwatorem typowych zachowań, nie zakłóconych obecnością intruza. Łut szczęścia sprawił, że zarejestrowałem moment, gdy łania zmęczona nocnymi harcami, ziewnęła sobie przeciągle:




Wrażeń miałem już pełną głowę, a przecież dzień się ledwo zaczął. Jak się okazało nie był to koniec. Gdy jelenie odeszły, wróciłem do lasu. Na łące było już gorąco. Wszystkie zwierzęta chowają się w gęstwinę, nie chciałem być gorszy i też się schowałem. Nie byłem jednak dość ostrożny i spłoszyłem watahę dzików, która odpoczywała w zaroślach. Zwierzęta z hałasem oddaliły się na bezpieczną odległość, a ja postanowiłem przysiąść i nieco odpocząć. Było ciepło, siedziałem na skraju poręby, gdzie leśnicy nieco przerzedzili drzewa, więc miałem całkiem niezły prospekt. Pozwoliło mi to dostrzec dorodnego jelenia z pięknym porożem, który udawał się na spoczynek. Po chwili zdałem sobie sprawę, że nieopodal miejsca, z którego zerwały się dziki, coś się dzieje. Wstałem i bardzo ostrożnie podszedłem kilka kroków by zza krzaka móc lepiej dostrzec to miejsce. Jak się okazało, nie wszystkie dziki spłoszyłem. Cztery młodziutkie buszowały sobie dalej w błotku, niestety dość daleko i w bardzo zacienionym miejscu. Stałem więc tylko i patrzyłem, gdy nagle jeden z nich postanowił wybrać się na spacer w moim kierunku. Powolutku, krok za kroczkiem przeszedł strumień i niewielki parów. Zdębiałem, bo dziki mają bardzo dobry węch i nie dawałem sobie szans na bliskie spotkanie, przecież zaraz mnie wyczuje. Tuman ze mnie. Trzeba było siąść i czekać, a ja stałem jak kołek i w tej pozycji dziczek mnie zaskoczył, gdy wylazł z parowu tuż przede mną. Jeszcze mu było mało i dalej szedł w moją stronę. Zrobiłem kilka zdjęć, ale czasy miałem rzędu 1/10 sekundy, co przy ogniskowej 300 mm nie pomaga w uzyskaniu ostrego zdjęcia. Dzik migawkę usłyszał, popatrzył na mnie, i dalej skubał sobie tylko znane przysmaki. W odległości może pięciu metrów nagle poczuł zapach... Warknął (warkot dzika jest głośny, niski i może przestraszyć), postawił ogon i... zwiał.

Tenże miły dziczek jest na zdjęciu poniżej. Gdybym siedział miałbym stabilniejszą pozycję i lepszą perspektywę. Mimo braku światła zdjęcie byłoby lepsze, a tak, dokumentuje jedynie emocjonujące spotkanie.




piątek, 23 września 2011

Jesienny Pan Puszczy



Znam w okolicy miejsce szczególne. Przez wiele lat nienawiedzane przez ludzi, odcięte przez poprzedni ustrój od świata. Ustrój umarł, zwierzęta pozostały, choć powiadają, że gdy zdjęto wysokie ogrodzenie, które nie pozwalało zwierzynie na swobodną migrację i odgradzało to urocze miejsce od świata zewnętrznego, zwierzęta tysiącami poszły w okoliczne lasy. Ciągle jednak jest to miejsce, gdzie jelenia czy dzika spotkać łatwiej, z pewnością dlatego, że nadleśnictwo opiekujące się tym terenem nie pozwala na masowe mordowanie przez myśliwych i racjonalnie gospodaruje zasobami (oby jak najdłużej). 


Zdjęcia te popełniłem we wrześniu 2009 roku podczas rykowiska. Jelenie spotykałem już wcześniej, ale rykowisko to pora szczególna. Wybrałem się w upalny dzień. Do zdjęć zwierząt nie podchodzę metodycznie, jak to robią zawodowcy. Idę na żywioł, decyzję gdzie pojadę i będę szukał szczęścia podejmuję w momencie wyjazdu. Wybór padł na łąkę położoną na południowym stoku niewielkiego wzniesienia (niewielkiego w skali bezwzględnej, bo gdyby oceniać je ilością potu, który trzeba wytworzyć, aby wtaszczyć siebie i ciężki plecak, to szacowałbym ją na jakieś wiaderko). Upatrzyłem miejsce, przedarłem się przez kleszczyny (co to kleszczyny napiszę przy innej okazji), ukryłem się i rozpocząłem statyczne "łowy". Najgorsze jest w takim czekaniu to, że wykradłem chwilę dla siebie i mógłbym poświęcić ją na wiele różnych (fotograficznych) sposobów, których efektem byłyby zdjęcia, tymczasem decydując się na zasiadkę należy liczyć się z tym, że najczęściej kończy się na niczym. Wracam do domu umęczony, brudny, zakleszczony i do tego bez zdjęć, niekiedy żałując, że nie poszedłem na klasyczną wyprawę, która gwarantuje jakiś efekt zdjęciowy (choć niekoniecznie wartościowy).


Tym razem było inaczej. Po obowiązkowych dwóch godzinach nudy i rozmyślania nad kolorem wszelkiej maści migdałów, ciszę wieczoru przerwał ryk Jelenia. Serce skoczyło do gardła, adrenalina biła w żyły ciągłym strumieniem, a w głowie jak modlitwa, krążyła myśl "żeby tylko wyszedł na mnie, żeby tylko wyszedł na mnie..." Ryk ozwał się zza pochyłości terenu. Jeleń mógł pójść tak, że nawet bym go nie zobaczył, ale tego dnia los był dla mnie łaskawy. Chwilę później zza pochyłości zaczął pojawiać się on - Jesienny Pan Puszczy.

Pierwszy raz miałem jelenia w odległości trzydziestu metrów, który nie miał pojęcia o mojej nędznej egzystencji w pobliskich krzakach. Roztelepanymi rękoma nacelowałem obiektyw i zacząłem fotografować. Największa obawa to czy wyjdą ostre i nie poruszone. Na wszelki wypadek robię wiele ujęć za każdym razem ostrząc od nowa, aby mieć pewność, że któreś ze zdjęć będzie dobre. Jeleń oczywiście usłyszał migawkę. Canon 30D nie ma trybu cichego i lustro kłapie niemiłosiernie głośno (w takiej sytuacji, bo w sumie, to nie jest przecież głośny odgłos). Być może zwierzę podeszłoby jeszcze bliżej, ale to właśnie dźwięk migawki oraz widok czegoś dziwnego (do człowieka w swym ukryciu nie byłem podobny) sprawił, że stanął i pozował mi przez kilkadziesiąt sekund. Co ważne, nie spłoszył się, nie uciekł w panice. Porozglądał się, i spokojnie odszedł. Zrobiłem sporo zdjęć, dwa z nich prezentuję tutaj. Chwilę później schowało się słoneczko i zacząłem się zbierać, gdy usłyszałem dźwięk samochodu, który jechał pod górę. Nie uwierzyłbym, gdybym na własne oczy nie zobaczył, że po tej łące, pod taką górę, można wjechać samochodem. Dwóch spragnionych mordowania myśliwych również słyszało głos tego jelenia. Zwrot, "żądni krwi" sam pcha mi się pod palce. Nie sposób inaczej powiedzieć. Oczywiście skończyło się na słownej przepychance, bo taki myśliwy czuje się jak Pan Świata i nie zaczyna rozmowy od "dobry wieczór" tylko słowami "co pan tu robi, przecież tu nie wolno..." Wolno, wolno, to lasy państwowe, łąka państwowa, a nigdzie nie ma znaków zakazujących wjazdu czy wstępu. Przepisy prawa nie dają myśliwym żadnych podstaw do wypędzenia z lasu fotografa, grzybiarza, czy po prostu spacerowicza, ale nie przeszkadza im to, żeby ludzi zastraszać. Podyskutowaliśmy chwilę, nie dochodząc oczywiście do porozumienia i panowie myśliwi odjechali szukając jakiejś ofiary.
Niedawno czytałem kilka artykułów na temat Henryka Victoriniego, człowieka legendy Bieszczad, który 2/3 życia spędził żyjąc w głuszy. Jak sam mówił 48 lat przeżył w dzikich bieszczadzkich ostępach bez broni i nigdy jej nie potrzebował ani do obrony siebie, ani do trzebienia drapieżników. Mówił też, że nigdy nie zrozumie ludzi, którzy zabijanie zwierząt traktują jak hobby. Opowieści o pożytecznej roli, jaką myśliwi pełnią w naszym społeczeństwie wkładam między bajki. Natura lepiej radzi sobie bez nas i bez myśliwych, a jedynym prawdziwym szkodnikiem na tej planecie jest człowiek.




piątek, 19 sierpnia 2011

Ojciec i syn



W lecie zdarza mi się posadzić zad na siodełku rowerowym i porzucając samochód dojeżdżać codziennie do pracy. Odległość wynosi ok. 12 km w jedną stronę, przejażdżka jest miła, choć krótka. Opracowałem więc "skrót", który przyjemność znacznie wydłuża. Na trasie wyrastają nagle dwie solidne góry, leśna gruntowa droga i wyboista kamienna. Gdy tylko ochota, czas i siły pozwalają, zdarza mi się "skracać" w ten sposób drogę do domu. Pewnego razu, po wdrapaniu się na ostatni szczyt, zatrzymałem się na skraju lasu, odstawiłem rower i poszedłem zbadać łąkę, czy aby coś ciekawego fotograficznie nie kryje.


Ta drobna kruszynka rozpięła pajęczynę na drzewie, na wysokości wzroku i wprost prosiła się o fotografię. Jak mógłbym odmówić, skoro zawieszenie było takie korzystne? Nie trzeba się tarzać po ziemi, kucać, czy trwać w męczącej pozycji, tylko na leniwca, wygodnie przykładając aparat do oka sfotografować. W tle Słońce, źródło wszelkiego życia na ziemi. Nie namawiam do kultu naszej macierzystej gwiazdy, ani nie podejmuję teologicznej dyskusji, a jedynie stwierdzam prosty fakt. Wszyscy zawdzięczamy życie energii słonecznej, z kruszynką na zdjęciu włącznie.



czwartek, 18 sierpnia 2011

Kocham sarenki



Przyznaję się bez bicia - kocham sarenki. To cudowne stworzenia, potrafiące żyć obok człowieka, często bardzo blisko. Mam to szczęście, że miejsce, w którym pracuje jest położone na obrzeżach miastach. Nazywam to miejsce "Dzikimi Polami", bo istotnie do terenów opisywanych przez Sienkiewicza w "Ogniem i Mieczem" nie jest stąd daleko, a biurowiec firmy oddalony jest od ludzkich domostw i otoczony łąkami i polami uprawnymi. Sarenki niekiedy przechodzą tuż obok budynku. Są oswojone z zapachem ludzi. Oczywiście nie dadzą do siebie podejść, ale nie raz i nie dwa, gdy wychodziłem z pracy, wzrok mój napotykał sarenkę w odległości 15 metrów. Patrzyliśmy na siebie i ja wsiadałem do samochodu, a sarenka wracała do skubania trawy.


To zdjęcie powstało w dzikich ostępach z dala od ludzi, więc bohaterka nie należała do na wpół oswojonych zwierząt. Odległość była znaczna bo pewnie ze 100 metrów, ale ze zdjęciem tym wiąże się pewne miłe wspomnienie. Otóż, nie była to wcale fotograficzna wyprawa, tylko dzień spędzony na kocykowym leniuchowaniu z bliską mi osobą. Wylegiwaliśmy się w ten piękny, ciepły dzień, ale aparat oczywiście był w zasięgu ręki. Pod wieczór, gdy aktywność zwierząt rośnie usiadłem na kocyku i narzuciłem na siebie siatkę (dla zmylenia przeciwnika). W oddali polował lisek, a krótko potem wyszła z lasu sarenka i skierowała się do lizawki. Ja skulony pod siatką, a moja towarzyszka obok, spokojnie czytała książkę. Zaaferowany bo zwierzaczek na łące chowam się pod siatką i przejętym szeptem nawołuję do ograniczenia aktywności i poprzestaniu na cichym obracaniu stron. Zrobiłem kilka fotografii a sarenka oswoiła się z naszą obecnością i spokojnie się pasła. Trwało to dosyć długo, zaczął zapadać zmrok i czas było kończyć wycieczkę. No i co się okazało? Na co była moja obawa, szepty i siatka maskująca? Wstaliśmy, spakowaliśmy się i spokojnie odeszliśmy w kierunku samochodu, a sarenka została na łące i spokojnie się pasła.

czwartek, 21 lipca 2011

Rentgen


Nieliczny w moim dorobku przykład, gdy fotografia powstaje bez specjalnego wysiłku. Podczas krótkiego, wieczornego spaceru fotograficznego wypatrzyłem ładnie podświetloną pajęczynę. Pochyliłem się i niezobowiązująco zrobiłem kilka zdjęć. Nie poświęciłem wiele uwagi i czasu, ot parę pstryków i poszedłem dalej. Do aparatu założony był teleobiektyw o ogniskowej 300 mm. Byłem nastawiony na ptaki w zaroślach, zajączka na łące, czy wydrę na brzegu rzeki (którą faktycznie spotkałem, ale bez szans na zdjęcie). Gdybym miał założony obiektyw makro, zapewne pracowałbym nad kadrem dłużej. Gdy przeglądałem zdjęcia z tej krótkiej wycieczki, była to jedyna, godna uwagi fotografia jaką tego dnia zrobiłem. 

czwartek, 30 czerwca 2011

Yin i Yang



Jastrun właściwy zwany margaretką. Wysoka lokata na liście moich ulubionych kwiatów. Fotografuję je każdego roku. To zdjęcie powstało na dzikiej, odludnej łące, na skraju dużego kompleksu leśnego. Niebo zakrywały chmury i przez całe popołudnie zrobiłem niewiele zdjęć. Słoneczko znalazło sobie jednak dziurę w całym, dosłownie chwilę przed pójściem spać. Ciemna linia to horyzont, za którym wkrótce się skryło. I tak dzięki niewielkiej przerwie w chmurach tuż nad horyzontem, udało mi się uchwycić źródło zasilania margaretek.

piątek, 13 maja 2011

Rozmamłany



Zdarza mi się fotografować zaraz po pracy, jeśli tylko światło pozwala. Wpadam do domu, szybko się przebieram, zarzucam plecak i jadę gdzieś blisko, bo światła szkoda. To głód fotografowania sprawia, że otoczenie ma mniejsze znaczenie (bo zwykle szukam odludnych miejsc) a priorytetem staje się zrobienie zdjęcia. Nieopodal domu jest górka ze stokiem na południowy zachód, czyli światło jest tam niemal do samego końca (w zależności od pory roku). Dzień już się kończył a słońce wisiało tuż nad lasem i powoli chowało się za drzewa, gdy wypatrzyłem pajączka, który zwisał z gałązki. Robiłem tą fotografię krótkim obiektywem (100mm) więc byłem raptem kilkadziesiąt centymetrów i chyba go obecność takiej góry mięsa spłoszyła bo zjechał "na linie" w dół, ale chwilkę potem podciągnął się z powrotem. Był oszałamiająco szybki. Zrobiłem serię zdjęć ale z żadnym nie trafiłem z ostrością. Mimo to, bardzo mi się ten kadr spodobał ze względu na światło i słoneczne tło. Postanowiłem więc, pokazać takiego rozmamłanego pajączka i jak się okazało, wielu osobom się spodobał. Fotografia ta była pokazana wśród innych prac na wystawie organizowanej przez Towarzystwo Fotografii Przyrodniczej (http://tfp.net.pl).

środa, 6 kwietnia 2011

Wieczorne zawilców rozmowy (o kleszczach)



    Zawilce i przylaszczki to absolutny wiosenny hit fotograficzny. Ledwo śniegi zejdą a las ciągle jeszcze jest surowy i bezlistny, "podłoga" pokrywa się kwietnym dywanem. Powyższe zdjęcie to kolejny przykład głodu fotograficznego, czyli szybki wypad po pracy, na tą samą góreczkę, gdzie rozmamłany pajączek śmigał po swej nici. Trafiłem na pole zawilców, przed którym zaległem martwym bykiem i szukałem kadru korzystając z ostatnich promieni słońca. 
    Był to pierwszy rok, gdy przezwyciężyłem kleszczową fobię. Wiosna to okres aktywności tych pajęczaków. Gdy temperatura przekroczy 5 - 7 stopni powyżej zera budzą się do życia i są cokolwiek po zimie wygłodniałe. Panicznie unikam tych stworzeń, a wcześniej mój lęk przed kleszczami był tak duży, że nie było mowy o tym by wejść w głębokie zarośla czy wysoką trawę. Ciekawe, bo dzieciństwo spędziłem nieopodal lasu i nie myślałem wtedy o kleszczach. Nie raz wyciągałem pasożyta ze swojego psa, ale na sobie nigdy nie miałem, choć buszowałem w czasach dzieciństwa po lesie i wyczyniałem tam najróżniejsze sztuki, z tarzaniem się w liściach włącznie. 
   Pierwszy kleszcz dopadł mnie w miejscowości Morsko, w trakcie organizacji zawodów strzeleckich, które odbywały się w lesie. Wtedy też ukuliśmy termin "kleszczyna" od gęstych zarośli leszczyny. Wyobraźnia podpowiadała, że w takiej młodej niskiej leszczynie, kleszczy musi być co nie miara. Wszystkie "moje" kleszcze, a było ich sześć, pozyskałem właśnie w Morsku w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej i szczęśliwie nie zaraziły mnie ani boreliozą ani żadnym innym choróbskiem. Sprawiły jednak, że nie wyobrażałem sobie swobodnego buszowania w kleszczynie, a trudno fotografować przyrodę unikając zarośli czy trawy. 
   Mój serdeczny przyjaciel i towarzysz z Morska wynalazł w internecie cudowny środek antykleszczowy. Jest to specyfik opracowany na potrzeby armii amerykańskiej w okresie wojny w Wietnamie, gdzie robactwo żywcem zjadało żołnierzy. Środek ten to N,N-Dietylo-m-toluamid znany też jako DEET. To właśnie ta substancja czynna znajduje się w popularnych Off-ach, ale jest tam w niskich stężeniach. Ja kupuję środek znacznie mocniejszy o nazwie REPEL i stężeniu DEET-a co najmniej 50%. Pryskam tym specyfikiem swoje fotograficzne ubranie od dołu do góry, z tyłu i z przodu. Staram się nie stosować na odkrytą skórę, ale gdy jest upał i noszę koszulkę z krótkim rękawem to pryskam po rękach, choć DEET w takim stężeniu nie jest zapewne obojętny dla zdrowia, a u niektórych może wręcz wywołać reakcję alergiczną. Specyfik się sprawdza. Od czasu, gdy zacząłem go stosować nie miałem na sobie ani jednego kleszcza choć nie wzbraniam się już przed wejściem w kleszczynę, a fotografując zawilce pokazane na tej fotografii położyłem się na leśnej ściółce i tarzałem się po niej dobre pół godziny. Zdarzało mi się znaleźć kleszcza na spodniach czy ręce i jeśli pasożyt natrafi na miejsce spryskane DEET-em natychmiast wyczepia z ubrania swoje chwytne odnóża i spada na ziemię. Wielokrotnie obserwowałem takie zachowanie kleszczy, bo nie brakuje ich w "moich" lasach. 
   Kleszcze polując, mozolnie wdrapuje się na niewielkie rośliny, do ok. metra wysokości, i wystawiając swoje nóżki czyha na ofiarę. Wygląda to tak: 


   Gdy potencjalny nosiciel otrze się o taką roślinę, kleszcz wczepia się w ubranie, czy nagą skórę i zaczyna wędrówkę w poszukiwaniu miejsca ciepłego, ciemnego i z cieńszą skórą. Pachy, pachwiny, pod kolanami - to ulubione miejsca. Kleszcza nie wolno usuwać na siłę, nie można go wyrywać, mocno ściskać i niczym smarować. Wyciąga się go specjalnymi kleszczami do kleszczy. To taki przyrząd, który gadzinę chwyta bardzo delikatnie, nie ściska zanadto, a w sam raz, by dał się wykręcić (jak śrubę), delikatnie, bez wysiłku, bez ciągnięcia. Nie wierzcie bujdom i bajkom, że kleszczy się nie wykręca. Weterynarze od dawna wiedzą jak to robić, a w sprzedaży są przyrządy do usuwania kleszczy, którymi nie da się ich wyrwać, bo bardzo delikatnie przytrzymują pasożyta i służą właśnie wykręcaniu. Pamiętam, że jako młodzieniec, do wyciągania kleszczy z psa używałem kombinerek. Musiałem użyć mnóstwo siły, żeby gadzinę z psa wyrwać, bo trzyma się naprawdę mocno, tymczasem siły używać nie wolno, bo tylko się całą kleszczową zawartość wyciśnie wprost we własny organizm. Wszystkie swoje kleszcze wykręciłem używając takich właśnie specjalnych szczypczyków do wykręcania kleszczy. Wychodzą bez trudu, w całości, żywe. 
   Warto też w trakcie spaceru przepatrywać co jakiś czas spodnie czy ręce, bo kleszcz to nie demon szybkości. Porusza się powoli i jest sporo czasu na to, by go z ubrania zdjąć. Gdy zobaczę na sobie kleszcza, zamiast go w panice strącać, przyglądam się mu uważnie. Sprawdzam, czy moja ochrona działa. Sama przyjemność oglądać, gdy paskudztwo zamiast radośnie szukać ciepłej kryjówki, decyduje się na ucieczkę. Wygląda to komicznie. Wypina po kolei odnóża z ubrania, trzymają je wysoko, żeby zaś haczyki nie chwyciły materii, aż w końcu spada na ziemię. Znak to dla mnie, że Repel jest aktywny i mogę się czuć w miarę bezpiecznie.



piątek, 1 kwietnia 2011

Na dobry początek




  Swój pierwszy aparat otrzymałem w dawnych czasach, gdy na pierwszą komunię nie kupowało się laptopa i nie liczyło zebranych pieniędzy. Było to radziecki aparacik (teraz powiedzielibyśmy "kompaktowy") Smiena 8M. Wujek Mirek (o ile pamięć mnie nie myli) był tym, kto wyjaśnił mi tajniki fotografowania tym aparatem tłumacząc co do czego służy. Nie zrobiłem nim wielu zdjęć, a wręcz powiedziałbym, że zrobiłem nim zdjęć niewiele. Do obecnych czasów nie zachowało się ani jedno. 
  Wejście w świat fotografii miało miejsce w 7 klasie szkoły podstawowej (wtedy w szkołach podstawowych było 8 klas). Nauczyciel fizyki, pan Andrzej Domagalski prowadził w szkole kółko fotograficzne. Jak to zwykle wtedy bywało, oprócz inwestycji związanej z czasem, który uczniom należało poświęcić, kosztem prywatnego życia, nauczyciele często poświęcali własny majątek - niejedno zdjęcie zrobiłem sprzętem Pana Andrzeja. Wtedy właśnie i dzięki temu człowiekowi wsiąkłem w świat fotografii na dobre i już chyba po kres mych dni. 
  Koniecznie dodać muszę, że nie tylko zamiłowanie do fotografii zawdzięczam panu Andrzejowi. Przede wszystkim sprawił, że pokochałem fizykę. Fizykiem nie zostałem, ale rozbudził we mnie zainteresowania, których być może nigdy bym w sobie nie odnalazł. Na przykład astronomia. Przestałem patrzeć bezmyślnie w niebo. Rozpoznawałem konstelacje, wypatrywałem mgławic i gromad gwiazd, wyczekiwałem bezchmurnych nocy jak kania dżdżu. Biegałem za pobliski lasek (żeby odgrodzić się od świateł miejskich) i fotografowałem niebo szkolnym aparatem, a potem z napięciem wywoływałem błonę w ciemni i sprawdzałem, czy coś wyszło. 
  No właśnie, oprócz tajników aparatów i obiektywów pan Andrzej wyjaśnił nam także zasady obróbki czarno-białych filmów negatywowych i wywoływania odbitek. Do dziś pamiętam, jak po takiej nocnej, gwiaździstej sesji wywołałem swój pierwszy gwiazdowy negatyw i gdy tylko się utrwalił, podniosłem go do lampy i... nic. Był czysty, jakby nic się nie naświetliło. W pierwszej chwili ogromne rozczarowanie, ale przyglądnąłem się uważniej, włożyłem film w powiększalnik, wyostrzyłem... a jakże! Są! Udało mi się utrwalić na błonie kreseczki gwiazd, poruszonych dobowym ruchem ziemi. Były ich (na klatce o rozmiarach 6x6 cm) tysiące. Błona pozwoliła dostrzec (przy długim  naświetlaniu) o wiele więcej, niż mogły moje oczy.
   Od tamtych dni w zasadzie z aparatem się nie rozstawałem, ale moja fotografia nie była ukierunkowana. Starałem się uchwycić i pokazać to, co mi się wydawało ciekawe. Chmura, dom, człowiek, miasto - wszystko. Byłem też rodzinnym fotografem okolicznościowym. Od urodzin, imienin, świąt, chrzcin, komunii i ślubów. Przez krótki okres dorabiałem  przyjmując zlecenia spoza rodziny.
   Przez pewien czas inne zainteresowania przyćmiły fotograficzne zapędy. Każdy z nas dysponuje określonymi zasobami czasu i pieniędzy, które wykorzystujemy aby umilić sobie życie. Dzięki internetowi poznałem grupę wspaniałych ludzi, których fascynowało strzelectwo sportowe. To dosyć kosztowne hobby więc sił i środków nie starczało na nic więcej. Pozostało mi po tym okresie mnóstwo znajomości i wspaniałe wspomnienia, ale wszystko ma swój koniec. Pewnego dnia sprzedałem sprzęt strzelający i pozyskane środki w całości przeznaczyłem na odbudowę zaplecza fotograficznego. Były to już czasy aparatów cyfrowych, a ja zdecydowałem się na Canona 30D. Wiedziałem już też jakiej dziedzinie fotografii chcę się oddać. Przyroda fascynowała mnie od dawna. Lisy, sarenki, jelenie, dziki - podejść jak najbliżej, obserwować jak najdłużej - to coś, co sprawiało, że serce biło szybciej. Postanowiłem, że spróbuję swoich sił na tym polu. 
  Tak zostało do dzisiaj, choć ciągle jest to tylko hobby. Fotografia dzikich zwierząt to przede wszystkich czas, czas i jeszcze raz czas, jaki trzeba spędzić w terenie. Nie mogę fotografii poświęcić aż tyle, ale też nie pragnę, by hobby stało się zawodem i obowiązkiem. Każdą wolną chwilę spędzam w  miejscach oddalonych od siedzib ludzkich, często niedostępnych inaczej jak pieszo. Wyruszam na swoje kilku - kilkunastu kilometrowe wycieczki i fotografuję to, co się nawinie. Kwiatuszki, listki, owady i oczywiście zwierzęta, jeśli szczęście sprzyja. Uprawiam coś, co na swoje potrzeby określam "reportażem przyrodniczym." Rejestruję stan zastany, a nie wykreowany. Jeśli moje zdjęcie pokazuje jelenia, dzika, sarnę, jakiegoś ptaszka, to znaczy, że los pozwolił się nam spotkać zupełnie przypadkiem, bez starań z mojej strony. Nie mam czatowni, nie nęcę zwierząt pożywieniem. Po prostu idę w las...
  Nie mogę pominąć milczeniem zdarzenia, które uczyniło ze mnie osobę fotografującą świadomie. Przeglądając zasoby internetu trafiłem kilka lat temu na strony grupy podobnych mnie zapaleńców (tak mi się wydawało) działającej pod adresem http://fotografia-przyrodnicza.art.pl Zapisałem się do tej społeczności i oczywiście pierwszą rzeczą jaką zrobiłem, to podzieliłem się swoim "dorobkiem" z jej uczestnikami. Zamiast zachwytów nad twórczością, na głowę wylał się kubeł zimnej wody. Krytyka (zasłużona) ale bezlitosna. Dopiero później zrozumiałem, że znaczna część tej grupy to zawodowi fotografowie przyrody, z bogatym dorobkiem, ogromnym doświadczeniem, sukcesami i nagrodami. To nie towarzystwo wzajemnej adoracji, ale ludzie, którzy dobrze znają się na fotografii i którzy wytknęli moim zdjęciom wszystkie bolączki, na które byłem ślepy. Dzięki tym ludziom z przyrodniczego pstrykacza stałem się pstrykaczem świadomym, szukającym tematu i sposobu jego pokazania. Nauczyłem się też, że nad dobrym zdjęciem trzeba się napracować i napocić. Bez pracy nie ma kołaczy. Szczęśliwy pstryk zdarza się zbyt rzadko. 
  Czas zakończyć przydługi wstęp. Niedawno zdałem sobie sprawę, że niemal każde moje zdjęcie to krótka historia. Lubię oglądać zdjęcia "z historią" a niewielu fotografów ma chęć i czas, by się rozpisywać. Pomyślałem, że chcę opowiedzieć historię moich zdjęć i temu służyć ma niniejszy blog.