niedziela, 27 maja 2012

Zaginiony w akcji

Zanim zrobiłem to zdjęcie, prawie zgubiłem się w lesie... A było tak. Samochód zaparkowałem przy leśnej dróżce i pogoniłem w kierunku dla mnie nieznanym. Słońce, jeśli raczyło wyjść zza chmur, to było bardzo ostre, więc postanowiłem ten dzień poświęcić na odkrywanie nowych miejsc. Wybrałem więc starą, zarośniętą drogę, która niegdyś służyła drwalom. Dokąd prowadziła nie miałem pojęcia. Lubię "odkrywać" nowe tereny, choć zawsze istnieje ryzyko, że trasa szybko stanie się nieprzystępna do tego stopnia, że będę zmuszony zawrócić.
Tak się tym razem nie stało. Stara dróżka prowadziła do miejsca wyrębu drzew, na szczycie wzniesienia. Po drodze zrobiłem kilka zdjęć kwiatuszków, spłoszyłem dziki (niestety bez szans na fotkę). Na szczycie posiedziałem chwilkę, ale za wcześnie było wracać (po zejściu w dół, nie miałbym szans na zdjęcia w wieczornym świetle) i za wcześnie by fotografować, bo słońce jeszcze mocne. Postanowiłem zbadać, co jest dalej. Wszedłem w gęsty las. Żadnych dróg tutaj nie było, starałem się więc odnotować punkty charakterystyczne, żeby móc wrócić po śladach. Jeśli nie znam lasu, zawsze wracam tą samą trasą. Z jednej strony to nudne, ale względy praktyczne są ważniejsze. Zwykle w lesie fotografuję do zachodu słońca. Mam potem pół godziny żeby wrócić zanim stanie się naprawdę ciemno. Lasy w mojej okolicy są dosyć trudne. Przede wszystkim to teren górzysty. Parowy potrafią być bardzo głębokie, trudne do przejścia. Idąc w nieznane można trafić na gęsty młodnik, przez który nie sposób się przedrzeć. Trzeba też brać pod uwagę, że wracam już dosyć zmęczony. Plecak waży z 15 kg, pół dnia łaziłem lub przyjmowałem najdziksze pozycje fotografując. Wracając, chcę szybko i sprawnie trafić do samochodu przed zapadnięciem ciemności. Jeśli idę w terenie, gdzie nie ma dróg czy ścieżek (a często tak jest) punkty charakterystyczne są ważne, bo dają poczucie bezpieczeństwa, że wrócę przed zmrokiem. Zdarzało  mi się zaczepiać na krzaku chusteczkę, żeby rozpoznać, że w tym miejscu mam skręcić pod kątem prostym. Teraz nie było takiej potrzeby, bo za plecami miałem sporą porębę. Jeśli do niej dotrę, znajdę drogę w dół.
Po może dwustu metrach, ku mojemu zdziwieniu, natrafiłem na dobrze wydeptaną ścieżkę. I tutaj popełniłem pierwszy błąd. Nie dość dobrze przyglądnąłem się otoczeniu, żeby wiedzieć, w którym miejscu wyszedłem na ścieżkę. Skręciłem na północ i poszedłem wygodną ścieżynką (jak się okazało, był to niebieski szlak prowadzący przez las). Po kilkuset metrach skręciłem na wschód oddalając się od mojej poręby, bo widziałem prześwit między drzewami i byłem ciekaw, czy to skarpa, czy może jakaś polanka. Okazało się, że to po prostu wschodnie zbocze góry. Nie zamierzałem schodzić w dół, bo robił się już wieczór i nie zdążyłbym wrócić. W tym momencie usłyszałem ludzkie głosy dochodzące od strony szlaku, a potem muzykę z jakiegoś cholernego boomboxa. Nie lubię spotykać w lesie ludzi. Nie chciałem na nich się nadziać i popełniłem drugi błąd. Postanowiłem dojść z powrotem do szlaku inną drogą. Przecież nie mogłem nań nie trafić - wystarczyło iść na zachód. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Doszedłem do szlaku i nagle okazało się, że nie wiem, czy iść w prawo, czy lewo, żeby dojść do miejsca, w którym trzeba znowu ze szlaku zejść, żeby dotrzeć do poręby, z której prowadziła droga do samochodu. Troszkę się skonfundowałem. Poszedłem 100 metrów w lewo i nie potrafiłem rozpoznać, czy szedłem tędy wcześniej czy nie. Zawróciłem. Poszedłem 200 metrów na północ i znów nie byłem pewien, czy aby nie za daleko. W tym czasie słoneczko schowało się za chmurę, zrobiło się mrocznie, bo las był naprawdę gęsty. Postanowiłem zaryzykować. Zszedłem ze szlaku, kierując się na zachód w nadziei, że trafię na porębę. Trafiłem, ale na sam skraj. Gdybym zszedł ze szlaku 100 metrów dalej, minąłbym ją i przedzierał się do samochodu trasą eksperymentalną. 
Uczucie zagubienia do miłych nie należało. Nie miałbym szans zdążyć przed nocą, więc w perspektywie był spacer, po trudnym, nieznanym terenie w całkowitej ciemności. Brrrr. Nic miłego.
Trafiłem jednak, odetchnąłem z ulgą, siadłem na pniaczku, żeby ochłonąć z emocji. Chwilę później wyszło słoneczko, i tam, na tej porębie zrobiłem prezentowaną fotografię. Ładne bliki dały trawy, oświetlone niskim słońcem.
Wracając miałem nadzieję na spotkanie z dzikami, bo zauważyłem świeże tropy prowadzące do mini polanki. Dzików nie było, a jelenie wypatrzyły mnie wcześniej i tyle je widziałem.
Jak się okazało, w lesie nie było żadnych ludzi, tym bardziej z boomboxem. To co słyszałem, było odgłosami imprezy w oddalonej o kilka kilometrów wiosce. Byłem na szczycie góry i dźwięk niósł się bez przeszkód. Był tak wyraźny, że dałem się zwieść.

W samo południe


Najlepsze światło do fotografowania to bezwzględnie świt lub wieczór, ale czy reszta dnia jest faktycznie bezużyteczna? Niekoniecznie. Las ogranicza moc Słońca i nawet w samo południe można znaleźć ciekawie oświetlone miejsca. Jest też pewien sposób, który łatwo wykorzystać, gdy głód fotograficzny wypędzi nas w południe z domu. Interesujące efekty można osiągnąć, gdy główny obiekt jest w cieniu, a tło jest intensywnie oświetlone. Tak zostały zrobione dołączone do postu fotografie. 










sobota, 26 maja 2012

Najpiękniejsza


Jak ich nie kochać, gdy są takie piękne?

Niedawno odkryłem zakątek znanej mi już wcześniej łąki, uroczo przytulony do lasu, gdzie Słońce świeci do samego koniuszka, do najmniejszego rąbka wystającego zza odległego horyzontu. Przysiadłem sobie na konarze, na skraju lasu, ciężki plecak zrzuciłem na ziemię i zachwycałem się aromatem łąki. Po chwili wypatrzyłem liska w oddali, buszującego w trawie i polującego na gryzonie.
Po godzinie uwagę moją przykuły mrówki (rudnice, a może północne). Spore są i z dzieciństwa wiem, że potrafią solidnie ugryźć. Mnie zaintrygowała jedna, borykająca się z martwą gąsienicą, sporo od niej większą. Przyglądałem się kilka minut, a gdy podniosłem głowę, 40 metrów ode mnie, na łące pasła się ta oto śliczna sarenka. Drugi aparat z obiektywem 400mm miałem szczęśliwie wyciągnięty z plecaka, ale statyw był nie rozstawiony, bo nie planowałem zasiadki. Zrobiłem kilka fotografii, jednak brak światła i statywu sprawił, że wszystkie zdjęcia wyszły poruszone. Sarenka mnie oczywiście usłyszała, zobaczyła i nie chciała dłużej pozować.
Dwa dni później wybrałem się tam znowu, zaraz po pracy. Słońce zachodzi teraz późno więc miałem ok. trzech godzin czasu do zmroku. Przyjechałem na miejsce, doszedłem do skraju łąki, rozstawiłem statyw, zamaskowałem stanowisko i czekam. Dosłownie 20 minut później zobaczyłem lisa, który ze zdobyczą w pysku zmierzał wprost na mnie. Sam nie wiem dlaczego wywołało to we mnie tyle emocji - lisy spotykałem już wielokrotnie, ale po raz pierwszy duży, dorodny lis szedł wprost na mnie i był już niedaleko:
Podszedł na kilka metrów, na moich oczach spożył swój podwieczorek i w ogóle nie przejmował się mną, ani dźwiękiem migawki. Owszem, spoglądał niekiedy, ale w jego oczach widziałem zawadiacki uśmieszek, a nie obawę przed intruzem.
Zawiodłem na całej linii. Lisek jest niski, trawy go przysłaniały i aparat stale ostrzył na trawy, zamiast na liska. Zachowałem się jak palant, bo zamiast wyłączyć autofokus i regulować ostrość ręcznie, zmagałem się z upartym automatem, który ciągle był ode mnie mądrzejszy i za mnie decydował, co ma być w kadrze ostre. Nie mogliśmy dojść do porozumienia, a lis nie miał ochoty czekać, aż dogadam się ze swoim sprzętem. Zjadł co miał zjeść, poprzyglądał mi się chwilę i poszedł sobie spokojnie, nie wykazując oznak zaniepokojenia.
Przeglądnąłem fotografie na ekraniku i już wiedziałem, że dałem ciała. Gdyby nie walka ze sprzętem zrobiłbym więcej ostrych zdjęć i na pewno na którymś pyszczek nie byłby przysłonięty trawą.
Godzinę później, ku mojej ogromnej radości wyszła sarenka:


Emocje uspokoiłem, wyłączyłem autofokus, wszystkie zdjęcia ostrzyłem ręcznie. Sarenka pasła się nieopodal, ale w końcu usłyszała migawkę i nieco się zaniepokoiła. Próbowała mnie wywęszyć, ale wiatr mi sprzyjał. Wytężała wzrok, ale byłem przyzwoicie zamaskowany i nie pozwalałem sobie na żaden ruch, poza dyskretnym przyciskaniem spustu migawki. Odgłos jednak niepokoił ją wyraźnie. Postanowiła się oddalić, ale odeszła raptem kilka kroków, zatrzymała się i znów przyglądała mi się badawczo. Przyjęła więc inną taktykę. Krzyknęła na mnie tak gwałtownie i tak głośno, że podskoczyłem pod siatką przestraszony i zaskoczony. Znam głos sarny, to coś jak szczekanie, choć do psiego niepodobne. Nigdy jednak nie słyszałem sarny z tak bliska. Szczeka naprawdę głośno, i gdy ozwała się po raz pierwszy zaskoczyła mnie tak bardzo, że niemal osiągnąłem stan przedzawałowy. Uśmiechnąłem się pod nosem, że dałem się jej podejść jak sztubak. Gdyby zobaczyła mój ruch, byłoby po zawodach. Szczekała dobrą chwilę. W którymś momencie zawtórowała jej sarna, której nie widziałem, a która również musiała być blisko, bo głos był niewiele cichszy.

Mój bezruch i brak niepokojących zapachów w końcu ją uspokoił. Zawróciła na łąkę i spokojnie zaczęła skubać trawę, powolutku się oddalając. Zrobiłem jeszcze sporo zdjęć spośród, których poniższe ma według mnie szczególny urok, bo pokazuje piękną pannę w godnym niej, równie pięknym otoczeniu:


Sami zdecydujcie. Czyż nie jest najpiękniejsza?