niedziela, 6 października 2013

Galaktyka jest na pasie Oriona...


   Już wiem co będę robił w zimie. Będę fotografował Oriona. Moim zdaniem to najpiękniejszy i najbardziej charakterystyczny gwiazdozbiór na niebie i bez dwóch zdań Król Nieba Zimowego. 
  Musiał zrobić na mnie solidne wrażenie, skoro nasze pierwsze spotkanie zapadło mi w pamięć. Lat miałem może czternaście gdy każdej pogodnej nocy, z książczyną i obrotową mapką nieba rozpoznawałem kolejne konstelacje. Którejś nocy obudziłem się o trzeciej nad ranem i w głowie zaświtała myśl: "pewnie wzeszedł już Orion." Jako, że to gwiazdozbiór zimowy, próżno wypatrywać go latem. Jesienią wschodzi na ranem, w zimie pyszni się dumnie nad południowym horyzontem, by wiosną zniknąć na kolejne sześć miesięcy.
   Skoro zerwałem się o trzeciej musiała to być wczesna jesień. Pogoniłem do okna i zobaczyłem go natychmiast. Odnajdywanie poszczególnych konstelacji bywa zajęciem żmudnym. Wiele z nich jest słabiutkich, potrzeba naprawdę ciemnego nieba, by dostrzec narysowany na mapce kształt. Nie dotyczy to Oriona. Jest wielki, jasny i tworzy kształt tak charakterystyczny, że nie trzeba go na niebie wyszukiwać. Po prostu jest. Zachwycił mnie tej nocy niebywale i od tego czasu, przez kolejne trzydzieści lat witamy się każdego roku jak starzy przyjaciele.
   Tym razem spotkaliśmy się już we wrześniu, gdy bladym świtem wracałem z kolejnej gwiezdnej nasiadówki, ale pierwsza fotograficzna sesja miała miejsce dopiero teraz.
   Tej nocy głównym obiektem były pyłowe mgławice Cefeusza, ale nad ranem Orion tak cudownie mrugał do mnie gwiazdkami, że nie wytrzymałem. Wycelowałem aparat i zebrałem raptem dziewięć klatek (po 600 sekund każda). To zbyt mało, żeby oddać jego urok, ale i tak pokazał klasę. Sezon na Oriona uważam za oficjalnie rozpoczęty i poświęcę mu (oby pogoda dopisała) wiele kadrów.

Kalifornia w chmurach

To była noc dziwów i cudów, niestety z gatunku niemiłych. Najpierw świrował guiding. W osi Y raz na jakiś czas - bez grama przyzwoitości, bo w sposób całkowicie nieprzewidywalny - pojawiał się strzał na +5, co skutecznie psuło klatkę. W głowę zachodziłem przyczyn. Potem guiding postanowił się zrehabilitować bo przez kolejne 5 godzin prowadził idealnie i bez zarzutu, w życiu nie widziałem tak równego wykresu w obydwu osiach, ale współpracy odmówił aparat. Przy zapisie klatek APT się wieszał i basta. Wiecie jak to boli, gdy 599 sekund niecierpliwego czekania na kolejny kadr zostaje bezpowrotnie zmarnowane.
   Postanowiłem temu zaradzić i w opcjach APT dałem zapis tylko na kartę. Trudno. Nie będę miał w laptopie podglądu na schodzące klatki, ale ponieważ kadr był ustawiony, ostrość również, więc mogłem sobie na to pozwolić. Tak zrobiłem i... prawie się udało. APT przestał się wieszać, ale raz na jakiś czas - zaś bez grama przyzwoitości (czytaj: losowo) - postanowił nie wyłączać migawki wraz z upływem zadanego czasu. Klatki ustawiłem po 600 sekund, i APT grzecznie je robił, ale czasami przysypiał (ja również) i nie kończył naświetlać. Dzięki temu złapałem kadr z czasem 1564 sekund (obydwaj przysnęliśmy). Potem już ciula pilnowałem aż do końca sesji. Dzisiaj, gdy siadłem do materiału, przekonałem się, że praktycznie wszystkie ekspozycje zrobione zostały przez jakiegoś paskudnego cirrusa lub inną cholerę. No cóż. Nawet w Kalifornii chmurwy się trafiają.