A pewnie, że zmagania. Dojazd do Eldorado po oblodzonych drogach jest wyjątkowo trudny i stresujący, a fotograficzna posucha ciągle trwa. Leśna wyprawa to teraz istny koszmar. Maszerowanie w głębokim śniegu - żadna przyjemność. Pod nogami, w ukryciu, czają się śliskie pułapki. Błotko, które wcale nie chce zamarznąć, podstępnie ukryte pod śniegiem czeka na nieostrożny ruch, albo konarek jakiś, utrącony leży sobie cichutko przykryty białym puchem i tylko wygląda, żeby nieostrożna gicz nań stanęła. Nie. Wcale nie o to chodzi, że podstępnie wystrzeli, głośnym trzaskiem oznajmiając obecność wstrętnego intruza. Taki konarek zapewnia poślizg nie gorszy niż błotko, z tą przewagą, że kierunek ruchu do końca nie znany, bo wprawdzie stopa na pewno w dół pogoni, ale jeszcze może gibnąć się na lewo lub prawo - cóż za okazja, żeby doprowadzić do większej hecy, gwałtownych tańców i łamańców mających na celu nie tylko utrzymanie równowagi, ale też uratowanie nogi przed skręceniem. Tak. Zdecydowanie ciekawie jest w lesie zimą.
Ale gdy się już na szczyt doliny wdrapię, gdy umęczony przysiądę na jakimś pniaku, skrzętnie podkładając karimatę, żeby sobie czego nie odmrozić, gdy taki zziajany przyklapnę. Co za rozkosz. Cisza w zimie jest wprost wyjątkowa. Las przecudnej urody, szczególnie gdy pada śnieg. Urok tych chwil zdecydowanie potrafi wynagrodzić wysiłek zakładania kolejnych warstw odzieży, trudny dojazd i uciążliwą wspinaczkę. Ostatnio przysiadłem sobie na zwalonym drzewie i ze zdziwieniem stwierdziłem, że siedzę sobie na... tropie rysia. Szedł sobie przez las, iście po kociemu wskoczył na zwalone drzewo i choć pień wcale nie był nazbyt szeroki, przespacerował sobie od końca, do końca. Ślad był całkiem świeży i wyraźmy, mimo padającego śniegu. Możliwe, że sapiąc i dysząc, spłoszyłem go i odszedł niezauważony. Kiedyś go jeszcze wypatrzę.
Niemota zdjęciowa trwa, ale w lesie jestem co tydzień. Uparłem się, że tej zimy dam z siebie wszystko. Może w końcu nauczę się jak pokazać to niesamowite piękno, jakie zimowy las potrafi roztoczyć.
krótkie historie związane z moim fotograficznym hobby © Piotr Konopka
poniedziałek, 17 grudnia 2012
niedziela, 25 listopada 2012
Bydle jakie zdjęcia
Późna jesień i zima to świetny okres do fotografowania przyrody, ale nie dla mnie. Las pusty, żadnych kwiatuszków, pajączków i innych interesujących robali. Łąki są szare i smutne, znacznie trudniej spotkać zwierzęta. Kilka godzin w lesie, a w oczy żaden temat się nie pcha. Gdyby nie radość z leśnego spaceru, to gotów bym się jakiejś frustracji nabawić, że taka niemota ze mnie. A są spece, co to potrafią czarować z niczego i wcale zębów na fotografii nie zjedli. Rzućcie okiem na fotografie Bartka Dubiela albo Joasi Antosik. Oboje niezwykle imponują mi umiejętnością dostrzegania form i kształtów wartych pokazania.
W ostatnich tygodniach odbyłem raptem dwie krótkie wyprawy. Pierwsza pod pochmurnym niebem, a druga - dzisiejsza - pod dziwnym, bo było troszkę Słońca, potem zrobiło się mgliście, a na koniec, na niebie pojawiły się iście piekielne kolory. Ale po kolei. Zacznijmy od paprotki.
Ta ślicznotka rosła sobie samotnie, w całkowitym oderwaniu od wszelkiej paprotkowej społeczności. Ot samotnik, albo wręcz sierota, bo to maluszek był, dzieciątko zaledwie. Wypatrzyłem ją z daleka, w ciemnym lesie jakby kto zieloną latarkę zapalił, tak była cudnie oświetlona. Zanim doszedłem i ciężkie cielsko zwaliłem na ziemię już było po zawodach. Słońce zaszło za jakąś chmurkę, a potem schowało się za drzewo. Taki urok lasu. Nawet w całkiem słoneczny dzień, szybko zmieniają się świetlne warunki, cienie drzew raz coś przysłonią, raz odsłonią - mi zawsze przysłaniają (złej baletnicy...), ale paprotka nawet nie podświetlona wyglądała uroczo, a skoro zszedłem do parteru to już pstryknąłem kilka razy.
Brak czasu sprawił, że zamiast wyprawy do Eldorado, pogoniłem do pobliskiego lasu. Byłem tam całkiem niedawno - choć jeszcze za zielonych czasów. Wtedy doszedłem do poręby, a potem poddałem tyły. Dzisiaj postanowiłem pójść dalej i w końcu osiągnąłem cel. Doszedłem na lotnisko. Samoloty tam oczywiście nie lądują, ale mogłyby, bo to kawał wielkiej łąki, długiej na ponad kilometr.
Rosną na niej trzy brzózki i kępka sosenek. Poza tymi kilkoma drzewkami jest pusta. Na wiosnę i w lecie widok jest olśniewający a zapach - cudo. Dzisiaj była niestety trochę smutna.
Nawiasem mówiąc, zdjęcie popełnione nową zabawką. Tak, tak, duże dziecko zaś sobie coś kupiło. W fotograficznym arsenale ciągle brakowało mi szerokiego kąta. Nie wychodzą mi szerokie kadry. Gdy obiektyw pokazuje pół świata dużo trudniej jest pokazać na zdjęciu to, co autor zamierza. Nie mam żadnych doświadczeń w budowaniu takich kompozycji, dlatego zdjęcia są bydle jakie, ale pochwalić się chciałem nabytkiem.
Wbrew pozorom wcale nie kupiłem po prostu kolejnego obiektywu. Dobre, canonowskie szkło to grube tysiące i kolejny kilogram do plecaka (no, może pół kilograma). Co więcej, wcale nie planowałem zakupu. Nagle i niespodziewanie pojawiła się chęć posiadania przy sobie jakiegoś aparatu zawsze. Lustrzanka z dużym szkłem jest cokolwiek kłopotliwa. Myślałem o jakimś maluszku, kompakciku, który ładne zdjęcia robić będzie i zechce mi stale towarzyszyć, rano, wieczór, we dnie, w nocy. Wybór na rynku niby ogromny, ale jeśli najważniejszym kryterium jest jakość zdjęć, to nagle robi się całkiem luźno. Na placu boju zostaje raptem kilka modeli i wszystkie przeraźliwie drogie. Chciałem aparat z dużą matrycą, a większość kompaktów ma matryce malusie. W trakcie poszukiwań trafiłem na test dziwnego aparatu. Matryca jak w popularnych lustrzankach, ale zupełnie innej konstrukcji. Ma trzy warstwy i każda z nich rejestruje inną barwę podstawową. Megapikselami nie straszy, raptem 4,6 miliona. Temat mnie zaintrygował. Wszyscy zgodnym chórem straszyli, że to bardzo wolny aparat, że trzeba mieć dużo czasu i cierpliwości, żeby nim fotografować. Autofokus wolny, zdjęcia zapisują się długo - słowem porażka od strony funkcjonalnej. Wszyscy też, równie zgodnym chórem rozpływali się nad jakością reprodukowanych obrazów. Ostrość, kolory i dynamika tonalna niezrównana. Jakość zdjęć porównywalna z lustrzanką. A ponieważ na rynku rządzą megapiksele, których w rzeczonym aparacie jest malutko, jego cena jest obecnie śmiesznie niska. Kupiłem więc. Samo się prosiło. Od tygodnia z okładem jestem szczęśliwym posiadaczem Sigmy DP1s i dołączam do chóru narzekających i chwalących. Aparat jest faktycznie wolny i robiłby naprawdę piękne zdjęcia, gdybym umiał posługiwać się szerokim kątem.
Na łąkach zabawiłem aż do zachodu słońca. Ta śliczna sosenka, okrutnie potraktowana przez jelenie i sarny, które ścierając scypułę, mocno nadwyrężyły korę w dolnej części pnia, robiła za modelkę. Zdjęcie szersze, zrobione Sigmą, a niżej, z klasycznego zestawu, czyli spacer-zoom i Canon 5D MkII
Jawny dowód, że nie kłamię - ostatnie promienie Słońca z trudem przebijają się przez odległy las. Z tego miejsca, mam jeszcze 2,5 kilometra spaceru, z czego większość lasem. Szybko się ściemniało, ale ledwo wszedłem w las, na niebie pojawiły się barwy iście piekielne, co widać na pierwszym obrazku. Sigma naprawdę wiernie oddała barwy nieba. Las w tym świetle wyglądał oszałamiająco. Niebo podkreślało czerwień liści, które grubą warstwą zaścielały dno lasu, lub pyszniły się na gęsto rozsianych krzakach kleszczyny. W tej piekielnej scenerii, buki wyglądały jakby z innej bajki. Były po prostu niebieskie. Zrobiłem zdjęcie i to co widać poniżej to nie manipulacja. Wszystko się czerwieniło, z wyjątkiem tych pięknych niebieskich słoniowych nóg.
czwartek, 11 października 2012
Short Stories
Wiem, wiem. Wszak Polacy nie gęsi i swój język mają. Ale chcę pokazać kilka zdjęć powstałych w różnych czasach. Do każdego króciutką historię opowiedzieć, więc i tytuł stosowny, bo tak nazwaną płytę wydał niezrównany Vangelis, w duecie z wiecznie młodym Jonem Andersonem, wokalistą grupy Yes. Starożytne to czasy. Dzieckiem byłem, gdy płyta się ukazała. Uspokajam, że zdjęcia tak stare nie będą. Obowiązki nie pozwalają mi na kolejne wyprawy i stagnacja jeszcze dobrą chwilę potrwa. Szperam więc w szufladzie, żeby strona pajęczyną nie obrosła.
Tego pajęczego okruszka fotografowałem wczesnym popołudniem, przy mocnym Słońcu, nieopodal Leniwej Łąki. Las jest tam okrutnie dziki i trudny do przebycia. Niewiele zwojowałem, zwierząt nie spotkałem, ale miejsce jest daleko od cywilizacji, a to przecież wystarczy.
Obydwie fotografie powstały w tym samym miejscu i w tych samych okolicznościach, choć dzieli je spory odcinek czasu. Nawet w tak cudownych miejscach jak Leniwa Łąka, kilkugodzinne oczekiwanie na zwierzęta jest nudne. Pstrykam więc coś od niechcenia. Paprotka miała tworzyć kompozycję wraz z komarem widliszkiem. Latał koło niej jak opętany. Aparat na statywie, więc ustawiłem na paprotkę i nie przykładając oka do wizjera, wyzwalałem kolejne klatki, gdy tylko się do podświetlonej roślinki zbliżył. Na kilkanaście zdjęć, złapałem go raz, oczywiście nieostrego. Ale paprotka śliczna. Prawda?
Pajączek zaś dał czadu i rozpiął sieć między trawą, a gałęziami drzewa. "Liny mocujące" miały dobre dwa metry rozpiętości, dzięki czemu, przy każdym podmuchu wiatru rzucało nim na wszystkie strony, a pajęczyna wybrzuszała się jak żagiel.
Wieczór na Byczej Łące, tego dnia, gdy miałem niebywałe szczęście i całe popołudnie spędziłem wśród jeleni. Światło było tego dnia przepiękne.
Spóźniliśmy się do tej burzy. Raczyła się właśnie skończyć, gdy dotarliśmy w miejsce, z którego można było fotografować. Chmura to pozostałość po burzy.
A to już młodziutkie fotografie, popełnione w trakcie uganiania się za rykowiskowymi bykami. Moją uwagę zwrócił listek, który zaczepiwszy się w pajęczą sieć, kręcił się w okrutnym tempie, gdy tylko wychwycił jakiś podmuch powietrza.
niedziela, 23 września 2012
Weekendowa relacja
Stało się. W weekend nie pojechałem do Eldorado. Niech się myśliwi wytłuką sami, bez mojego udziału. Jest ich tam teraz więcej niż kleszczy w kleszczynie. Obiecałem nadleśniczemu, że odpuszczę sobie wizyty do końca września, a teraz żałuję. Miałem nadzieję, na rykowiskowe byki w miejscach mniej nawiedzanych przez morderców zwierzyny. Przeliczyłem się. Ponad dwanaście godzin w lesie, które spędziłem w trakcie dwóch weekendowych wypraw, a nie słyszałem ani jednego byka, nie widziałem ani jednej łani. Przeszedłem blisko 20 kilometrów leśnych bezdroży. Obawiam się, że wytłukli już wszystko, co na drzewo nie ucieka, poza nielicznymi sarnami i dzikami (wiem, bo spotkałem). Eldorado ma to szczęście, że teren ten nie został przydzielony żadnemu kołu łowieckiemu. Odstrzały trzeba wykupić, tanio zdaje się nie jest i dzięki temu, można tam jeszcze spotkać jakąś zwierzęcą żywinę.
W sobotę było pochmurno. Nalatałem się po lesie jak głupi, praktycznie bez zdjęć. Postanowiłem wracać wcześniej. Gdy zacząłem się zwijać, wyszło nagle piękne, mocne Słońce, a przez drzewa zobaczyłem, że niebo po horyzont niebieskie. Została godzina do zachodu. Popędziłem na zachodni stok lasu, gdzie stromizna jest naprawdę solidna, dzięki czemu, mimo drzew, światła nie brakowało.
Dzisiaj zaplanowałem wizytę na wielkiej, oddalonej od cywilizacji łące. Aby tam dojść, trzeba się przedrzeć przez dziki las. Dotychczas ta sztuka udała mi się tylko raz, ale w strasznych bólach, bo było naprawdę trudno. Postanowiłem znaleźć inną drogę. Było pięknie. Jakimś cudem trafiłem na śliczny, przejrzysty las. Dużo słońca, prospekt szeroki. Taki dzień to dar niebios. Po drodze fotografowałem. Zacząłem od kwiatuszków:
Potem w sidła wpadł pajączek:
W sobotę było pochmurno. Nalatałem się po lesie jak głupi, praktycznie bez zdjęć. Postanowiłem wracać wcześniej. Gdy zacząłem się zwijać, wyszło nagle piękne, mocne Słońce, a przez drzewa zobaczyłem, że niebo po horyzont niebieskie. Została godzina do zachodu. Popędziłem na zachodni stok lasu, gdzie stromizna jest naprawdę solidna, dzięki czemu, mimo drzew, światła nie brakowało.
Dzisiaj zaplanowałem wizytę na wielkiej, oddalonej od cywilizacji łące. Aby tam dojść, trzeba się przedrzeć przez dziki las. Dotychczas ta sztuka udała mi się tylko raz, ale w strasznych bólach, bo było naprawdę trudno. Postanowiłem znaleźć inną drogę. Było pięknie. Jakimś cudem trafiłem na śliczny, przejrzysty las. Dużo słońca, prospekt szeroki. Taki dzień to dar niebios. Po drodze fotografowałem. Zacząłem od kwiatuszków:
Potem w sidła wpadł pajączek:
W dotarciu na łąkę przeszkodziła mi dżungla. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Kleszczyny tak gęsto rozsiane, że jeden pniak od drugiego dzieliło może dwadzieścia centymetrów? Straszna gęstwina. Widoczność pięć metrów. Początkowo próbowałem się przebijać, ale po chwili spostrzegłem, że idę po świeżym tropie dzika, który chyba nosi mój rozmiar (45), bo wielkość śladu zwierzęcia była zbliżona do śladu buta. Odcisk świeżutki. Mógł powstać rankiem, ale równie dobrze pięć minut wcześniej, gdy locha lub odyniec spłoszeni zapachem człowieka, postanowili się oddalić. Straciłem zapał do przedzierania się przez zieloną zaporę, tym bardziej, że końca nie było widać. Postanowiłem ją obejść. W zasadzie się udało tyle, że wszedłem w znaną mi już część lasu, na drogę, która i owszem, prowadziła na łąkę, tylko nie tą, do której zmierzałem. Ta czy inna - co za różnica. W końcu wyszedłem z lasu. Świeżo skoszona trawa, poustawiane bele siana, cieplutko. Długo się nie zastanawiałem. Uwaliłem zmęczone cielsko na trawie, oparłem się o sianko i rozkoszowałem się takim oto widokiem:
Z takich miejsc nie chce się wracać do cywilizacji.
wtorek, 18 września 2012
Miały być byki, a jest... GPS

Widziałem już kilka fotografii z tegorocznego rykowiska. Zajączek, dzik czy jakaś ptaszyna, w zastępstwie byka, który nie raczył się pokazać. Dołączam, ze swoją ważką i pajączkami, do jeleni, którzy bez powodzenia polowali na okazałego byka. Przemilczę zazdrośnie tych, którym nie tylko się udało, ale plon zebrali obfity.
Nie chcąc naciągać się z myśliwymi, zrezygnowałem z zasiadki. Od soboty do dziś, odbyłem cztery leśne wyprawy w nadziei sfotografowania byka z podchodu. Las trzęsie się od ryków, ale tylko jeden się zlitował i ryknął do mnie z odległości nie większej niż trzydzieści metrów (wnioskuję na podstawie natężenia dźwięku i liści, które z drzew się posypały). Nawet dwa razy ryknął i cóż z tego, skoro schowany był w takiej gęstwinie, że musiałbym wyrąbać sobie do niego drogę maczetą.
Ale po kolei. Zacznę od tego, że wszystkie dni miały być pełne Słońca (zgodnie z tym, co meteorolodzy zobaczyli w swoich fusach), ale nie były. Udało im się połowicznie. Zatem dwie z czterech wycieczek odbyły się pod pochmurnym niebem, a trzy w terenie dotąd dla mnie dziewiczym. To znaczy miejscówka znana i kochana, ale las jest wielki i niejedno ma obliczę. Innymi słowy, gdzie bym weń nie wszedł, to będzie wyglądał inaczej i inne doznania przyniesie, choć są części wspólne. Najbardziej wspólne są podejścia, bo każda wyprawa zaczynała się od mozolnej wspinaczki. Pierwsza miała też finansowe konsekwencje.
Wybrałem się korytem strumienia, którym całkiem wygodnie się szło. Wkrótce strumień rozpadł się na trzy mniejsze i żaden za ścieżkę nie chciał robić. Wydrapałem się więc na górę i znalazłem tam las zwartym i gęstym nie do przebycia. W końcu wyszukałem jakąś przecinkę, doszedłem do szczytu wzgórza i stwierdziłem, że dalej ani kroku, bo się zgubię. Nakluczyłem się jak głupi wyszukując przejścia przez kleszczyny. Jeszcze trochę kluczenia i zamiast eksplorować nieznane mi tereny będę rozpaczliwie szukał drogi powrotu. Okrutnie wprost żałowałem, bo nogi rwały się do wędrówki. Próbowałem nawet uruchomić GPS w komórce. Udało się. Namiar złapała raptem po sześciu minutach, co w tej gęstwinie było istnym rekordem. Niestety, w ciągu tych kilku minut zniknęło pięćdziesiąt procent baterii. Nawet nie mogę tego ustrojstwa nazwać bezużytecznym, bo to przecież telefon, a nie urządzenie nawigacyjne.
Stąd też wzięły się wspomniane wcześniej finansowe konsekwencje. Otóż dnia następnego kupiłem turystyczny GPS... i nigdy się już z nim nie rozstanę. Kolejne trzy wycieczki popełniłem w poczuciu całkowitej leśnej swobody. Lazłem gdzie mnie nogi poniosły, a ustrojstwo pomagało wrócić po śladach. Jedyną jego wadą jest chyba to, że ma zawsze rację. Otóż dzisiaj byłem w miejscu, które teoretycznie jest mi znane. Byłem tam przynajmniej trzy razy i wiedziałem, że wracając muszę trafić na drogę, która z lasu wyprowadzi mnie na łąkę. Droga to za dużo powiedziane, bo to raptem dwie ledwo widoczne koleiny, zarośnięte i zadeptane przez zwierzęta.
Muszę się tu wdać (dla lepszego zobrazowania sprawy) w pewne wyjaśnienia. Otóż do lasu wejście wiedzie tymi właśnie koleinami. Ciągną się przez łąkę i dalej w las, w stare miejsce wyrębu. Potem koleiny w zasadzie zanikają. Wracając, trzeba je ponownie odnaleźć, bo inaczej można w łąkę nie trafić, a nie trafienie w łąkę grozi karkołomnym powrotem przez dziką gęstwinę i zapewne w ciemnościach, bo zaczynam powrót po zachodzie Słońca.
Za każdym razem, gdy byłem w tym miejscu, miałem problem ze znalezieniem drogi powrotnej, bo nie trafiałem na koleiny. Do dziś nie mogłem pojąć dlaczego tak się działo, a mechanizm tego zjawiska szczerze mnie ubawił. Otóż wracając dzisiaj, przekroczyłem koleiny przekonany, że to nie jest "moja" droga, tylko jakaś inna. Prowadziła dosyć ostro w dół, a ja przecież pod żadne góry w lesie nie szedłem. Popatrzyłem nawet na GPS-a, który dowodził, że to dobre koleiny, a ja, palant, nie uwierzyłem i polazłem dalej szukać drogi. Po pięćdziesięciu metrach, mądre urządzenie z uporem pokazywało, że oddalam się od powrotnej ścieżki. Poszedłem po rozum do głowy. Wróciłem do tej "nie mojej" drogi, która wiodła w dół i upewniwszy się, że ustrojstwo dalej twierdzi, że to jest ta właściwa, pogoniłem w dół. Oczywiście GPS miał rację.
Błąd polegał na tym, że idąc na spotkanie ze zwierzętami wlokę się noga za nogą, uważnie patrząc, unikając strzelających gałązek i szeleszczących liści. Idę tak wolno, że nawet nie zauważam, że wspinam się pod całkiem solidną górkę. Wracając, poruszam się już normalnie i gdy widziałem drogę idącą w dół, za każdym razem byłem pewien, że to nie jest ta właściwa, bo przecież pod żadną górę wcześniej nie szedłem... I ostatni gwóźdź do trumny i zarazem jawny dowód mojej głupoty: To jest JEDYNA droga w tej części lasu. Nie ma tam żadnej innej.
Gdy się chwilę nad tym zastanowić, to dochodzę do wniosku, że wracając wiele razy miałem wątpliwości, czy jeszcze wracam, czy już się zgubiłem. Droga powrotna wygląda zupełnie inaczej. Nie potrafię tego lepiej wytłumaczyć - musiałbym pokazać, ale tak faktycznie jest. Zmiana kierunku, pory dnia (światła) sprawia, że las wygląda inaczej i traci się pewność, czy faktycznie wracam po śladach. GPS rozwiązuje ten dylemat, dlatego cieszę się z zakupu.
Jeleniówki dały mi w poniedziałek okrutnie się we znaki. Były uciążliwe przez cały dzień, ale wieczorny spęd był wręcz przytłaczający. Zleciały się ich setki i dosłownie wypędziły mnie z lasu. Wprawdzie i tak już wracałem, Słońce zaszło, zapadał zmrok, ale chciałem wrócić trasą eksperymentalną i wyjść na łąkę w innym miejscu niż wszedłem. Jeleniówki wybiły mi to z głowy. Zaatakowały tak, że pogoniłem najkrótszą drogą, byleby wydostać się z lasu. Wydawało mi się, że przywykłem już do tych upierdliwych stworzeń. W mniejszej ilości mi nie przeszkadzają, ale gdy nie nadążam ze ściąganiem ich z rąk, karku i twarzy, a jednocześnie widzę ich setki na koszulce i spodniach, wycieczka robi się nieprzyjemna. Jeśli ktoś zna skuteczny sposób odstraszania jeleniówek, niech nie będzie sobek i zdradzi mi tą tajemnicę. Repel nie pomaga, a olejek waniliowy tylko nieznacznie zmniejsza ich uciążliwą chęć do pasożytnictwa.
W zasadzie powinno mi towarzyszyć uczucie przygnębienia, że nawet z daleka nie było mi dane podziwiać rykowiskowego byka, ale ze zdziwieniem stwierdzam, że wcale tak nie jest. Każdy z tych dni miał swój niezapomniany urok i choć zdjęć nie ma to gęba wciąż uśmiechnięta, a nogi rwą się do lasu.
piątek, 7 września 2012
Byki, ryki i dziki
O, jakże chciałbym powiedzieć, że zaniedbuję stronę, nie pisząc nic nowego. Ze słów takich wynikałoby bowiem, że fotografii przybywa, tylko pisać mi się nie chce, tymczasem problem jest daleko większy. Fotografii nie przybywa. Trochę się wkradło lenistwa, a trochę braku szczęścia i w rezultacie kicha. Brak zdjęć. Byłem dzisiaj w lesie całe popołudnie. I co? I dwa słabiutkie żółte kwiatki. A miały być byki, albowiem, ponieważ, gdyż zaczęło się... rykowisko. Lasy wypełniły się myśliwymi, którzy najpierw ładują się alkoholem, potem ładują się do samochodu, a jeszcze później ładują swoje grzmiące kije i dawaj walić gdzie popadnie. Na każdego intruza w lesie patrzą bykiem, bo po pijaku fantazja do głowy uderza i można strzelić... grzybiarza. Nie żeby specjalnie, ale wlazł w krzaki, szeleścił, myślał ja, że to dzik, byk czy inna zwierzyna, a to... babina. Nie tak dawno dwóch myśliwych zastrzeliło dwa wilki. Twierdzili, że pomylili je z jenotami. W pierwszej klasie szkoły podstawowej, gdyby dzieciom pokazać zdjęcie jenota i wilka, a następnie zapytać, które to wilk, to palcem wskażą bez wahania. Żadnego w życiu nie widziały, ale wilka rozpoznają bezbłędnie. A myśliwi nie rozpoznali...
Wyrzuciwszy z siebie żółć, która się w duszy i na zdjęciach zalęgła dodam, żem żadnego byka dzisiaj nie spotkał. Słyszałem, owszem. Ryczą już i u nas, na Podkarpaciu, ale jakoś tak niemrawo jeszcze. Spędziłem w lesie sporo czasu, szedłem cichutko jak myszka, ale nie dane mi było stanąć oko w oko z bykiem. Za to z dzikiem i owszem. Lazłem właśnie pod górkę, jak dla mnie solidną i w połowie drogi przykucnąłem, żeby rozszalałe serducho przestało się tłuc po klacie. Jak już trochę wyluzowało wstałem, odwróciłem się i mnie zamurowało. Przede mną, w odległości 15 metrów stał dzik. Locha konkretnie i widać było, że nie jest szczęśliwa z tego spotkania. Utrzymywałem stan zamurowania, więc nie mogłem podnieść aparatu do oka. Locha tymczasem zrobiła kilka kroków i szansa przepadła, bo widziałem już tylko grzbiet. Nie mogąc mnie wyczuć zastosowała stary numer, czyli poszła tak, żeby wiatr zawiał w jej stronę. Jak już poczuła to wydała z siebie dźwięk niski, basowy, długi i bardzo, bardzo złowrogi. Jak dotąd słyszałem dzicze, ostre warknięcie, które brzmi groźnie, ale jest przede wszystkim ostrzeżeniem dla watahy. Informacją o wykryciu intruza. Dzisiejszy głos, jestem tego pewien, oznaczał coś innego i tylko treści nie jestem do końca pewien. Waham się między: "Oj, strasznie śmierdzisz stary. Strasznie śmierdzisz", a "Nie podchodź, dobrze ci radzę, nie podchodź bo będzie źle." Ogon nie był postawiony na sztorc do góry, ale wyciągnięty poziomo i tylko sama końcówka była zagięta. Locha stała wydając z siebie te długie i groźne warknięcia do czasu, aż wataha bezpiecznie skryła się w krzakach. Wtedy i ona powoli odeszła, cały czas wydając z siebie ten dziwny warkot. Było w nim coś świńskiego, ale chrumkania różowego prosiaczka w chlewie, zdecydowanie nie przypominało.
Niebo mi się wcześnie pokryło chmurami i wracałem wczesnym wieczorem, ale żeby dać sobie odetchnąć i dla przedłużenia przyjemności, przysiadłem na skraju młodnika, bo była to ostatnia łąka przed powrotem do auta. Tak intensywnie pachniało jeleniami, że byłem pewien, że coś zaraz wyjdzie, ale wiecie jak to jest. Dusza mówi "wyjdą", a rozum tłumaczy, że to niemożliwe, bo przecież planuję co najwyżej kwadrans spoczynku, a mieć tyle szczęścia, żeby w tak krótkim czasie się coś pokazało, to rzecz niezwyczajna. Rozum wygrał, siatkę miałem w kieszeni spodni, ale się nie zamaskowałem. Siedziałem jak ten głupi palant, pod sosenką kontemplując wieczór, gdy z prawej, bardzo blisko, wyszła łania i swoim zwyczajem, przystanęła na skraju, żeby sprawdzić co na łące zaległo. Długo mnie nie szukała. Takiego czyraka ślepy by wypatrzył. Stała, patrzyła, próbowała wyniuchać a ja zastygłem. Nawet durny łeb pochyliłem, żeby twarz przysłonić daszkiem czapki i tak trwałem jak skała. Łania prawie dała się zmylić, ale..., wierzcie albo nie, pomogła jej sójka. Przyleciała, zawisła mi metr nad głową i jak rozdarła dzioba... Łania po tym ostrzegawczym krzyku nie czekała ani sekundy. Czmychnęła w dół łąki. Ptaka nie spłoszyłem, bo cały czas trwałem w bezruchu. Sójka po prostu chciała pomóc łani i sprawdziła, co to za intruz. Odleciawszy, darła się jeszcze kilka minut. A potem rozdarł się byk, ale dosyć daleko i chyba mu nie po drodze było, bo kolejne porykiwania były coraz cichsze. Tak się to wszystko skończyło. Dużo czasu w lesie, dużo zwierząt spotkałem ale zdjęć żadnych. Standard.
Z dzisiejszej wycieczki fotografii już nie mam, ale wypadałoby wpis zakończyć obrazkiem. Niech więc zwieczeniem będzie ostatnie zdjęcie, tegorocznego sezonu burzowego. Popełnione tydzień temu (z okładem), wymęczone, bo burza raptem z trzy razy błysnęła i uciekła. Pogoniliśmy za nią, a jakże, ale bez rezultatu.
środa, 15 sierpnia 2012
Szuflada I

Już miałem napisać, że "czasami zdarza się, że...", gdy zreflektowałem się, że to się wcale nie zdarza "czasami". To się zdarza często. Co takiego? Porażka. Porażka przydarza się zdecydowanie często, a czasami się udaje. Ale co? A przyzwoite zdjęcie, ciekawa sytuacja, historia do opowiedzenia. Często czas poświęcony na fotografowanie dzikiej i skłonnej do ucieczki przyrody nie przynosi zamierzonego efektu. Nie ma jakże przyjemnego samozadowolenia, że udało się pozyskać kolejną fotografię do prywatnego zbioru. Często mogę opowiedzieć historię (mniej, lub bardziej nudną), ale nie mam jej czym zilustrować. Bywa niekiedy też tak, że zdjęcie się od biedy znajdzie, ale nie ma o czym gadać, a zrobiona fotka, bez historii się nie obroni, bo jest ot, taka zwykła, przeciętna. W takich sytuacjach historia, albo zdjęcie, trafia do szuflady, a że pogoda ciągle nie dopisuje, niebo jest szare, leje się z niego niemal bez przerw, postanowiłem pogrzebać nieco w szufladzie.
Zacznę od najświeższych zdjęć, zrobionych na Byczej Łące. Jest to przykład historii bez zdjęć. Początek wprawdzie był klasyczny, nudny. Nie działo się nic, umierałem z upału, walczyłem z owadami, a jelenie, które w końcu wyległy całkiem tłumnie na łąkę (jak pokazano na powyższym obrazku), raczyły zrobić to w znacznej odległości i nawet obiektywem o ogniskowej 600 mm* mogłem fotografować całkiem (przyznacie) szerokie kadry. A miałem tam pójść! Wahałem się, czy wybrać stałą miejscówkę, czy nie udać się właśnie tam, gdzie wylazły. Widziałem je w tym miejscu zawsze, ale w małych grupkach. Większe pojawiały się w pobliżu starego miejsca. Zdecydowałem się na stare i przegrałem. Z zazdrością patrzyłem jak opromienia je wieczorne Słońce. Powiecie, że trzeba było ruszyć zad i próbować z podchodu. Ano można było, ale w indian przestałem się bawić wiele lat temu. Obecnie, podchody w moim wykonaniu skończyłyby się tak, że spłoszyłbym całą chmarę. One by nie miały spokoju, a ja zdjęć. To już wolałem popatrzeć z daleka.
Ciekawie się zrobiło, gdy przyszło do powrotu. Po pierwsze dobrą chwilę po zachodzie, nieopodal wyszły jelenie (rychło w czas). Posiedziałem chwilę, nawet zrobiłem ze dwie fotki, ale bez światła - nic specjalnego. W końcu czas było się zbierać. Do auta dwadzieścia minut drogi, Słońce zaszło z pół godziny wcześniej, robiło się już ciemno. Ze stanowiska starałem zejść tak, aby nie płoszyć zwierząt. Wyszedłem zza kępy drzew i natychmiast zobaczyłem dziki. Były daleko, ze dwieście metrów, ale żeby dojść do samochodu wypadało się między nimi przepychać. Wiatr wiał mi w twarz, czyli idealne warunki do podchodu. Szkoda, że wcale nie miałem ochoty podchodzić czterech loch z watahą młodych. Gdyby było jeszcze światło, warto zaryzykować. Spotkanie z lochą broniącą młodych może dostarczyć wiele emocji - opowieść miód, malina, jednak po zmroku, gdy warunki do fotografii mizerne, jakoś mnie tchórz obleciał i nie czułem zapotrzebowania na dawkę adrenaliny. Uratowały mnie jelenie. Kilka sztuk pasło się nieopodal dzików. Łanie, jak to łanie. Czujne. Spostrzegły mnie szybko i zawinęły do lasu, a droga im wedle dzików wypadła. Co zrobiły dziki? Nie traciły czasu na pytanie "kto, co, dlaczego?" Pogoniły za jeleniami ani mnie widząc, ani słysząc, czy czując. Długa za jeleniami i tyle je widziałem.
Czysto dokumentacyjnie przyłożyłem spacer-zooma i pstryknąłem dwa razy. Ot widzicie, przydało się jako dowód, że nie zmyślam.
* dla porządku i uczciwości dodać muszę, że obiektywem 600mm nie dysponuję, ale 400-tka podpięta była do korpusu o mniejszej matrycy. Kąt widzenia jaki w efekcie powstał był taki, jak dla obiektywu 600mm, stąd ten skrót myślowy.
wtorek, 14 sierpnia 2012
Szuflada II
Teraz, dla odmiany, kilka zdjęć bez historii, albo może z bardzo wspólną historią. Było gorąco, pot zalewał oczy, owady żarły, zwierzęta nie. W tych jakże "zróżnicowanych" warunkach, popełniłem kilka fotek, którymi chcę się podzielić, bo z braku laku i kit dobry, a ja ciągle nie mam żadnych nowych.
I tak, dla przykładu, wypada pokazać jedyne, prawie ostre, zdjęcie motyli w locie:
Albo jakże klasyczną, makową fotografię. Prostą i banalną.
Pamiętacie (albo i nie), że po niezwykle bogatej we wrażenia i zdjęcia, sesji na Byczej, uciekłem ze stanowiska jeszcze przed zachodem Słońca? Przecież nie mogłem ot tak zrejterować. Patrzyłem pod nogi uważnie. Ot i efekt:

W Dzikich Polach, nieopodal miejsca pracy, zakwitły cudnie krwawnice. Zapadłem któregoś wieczora w wilgotne trawy, stając się pożywką (mimo repelenta) dla tysięcy komarów i niemałej garści gzów.
I na koniec moja ukochana Leniwa Łąka, albo raczej, z braku szerokiego kąta, jej fragment. Krótka to była wizyta, zaraz po malutkiej i bardzo lokalnej burzy. Nic się nie działo, bo wiatr kręcił się jak pies wokół ogona i rozsiewał zapach po całej okolicy. Z nudów założyłem konwerter na dłuższy obiektyw i fotografowałem Słońce, które właśnie dotknęło horyzontu. W tym momencie z lasu, trzy metry ode mnie, wyskoczył kozioł. Stanął jak zamurowany, a po sekundzie, wyczuwszy zapach, pogonił panicznie przed siebie. Widzieć mnie nie mógł, bo stał do mnie tyłem. Dwie sekundy później, z tego samego miejsca wybiegła młoda, śliczna, malutka sarenka. Stanęła tam, gdzie przed chwilą tatuś i doszła do wniosku, że stary zwariował. Była naprawdę zaskoczona jego zachowaniem. Po chwili poszła za nim, spokojnym, statecznym krokiem, a ja wróciłem do fotografowania Słoneczka, które już w zasadzie nie świeciło, więc nie żal mi było zmarnowanej okazji. Byłem przekonany, że sarny już sobie poszły, gdy kilka minut później, przed moim nosem przebiegła ta sama młodziutka ślicznotka. Pędziła jak wicher. W ogóle mnie nie widziała, choć tym razem miała ku temu okazję, bo goniła w moją stronę, do lasu. Dla odmiany, tatuś, kozioł, nadszedł całkiem spokojnie. Ten mnie zobaczył. Nie byłem już ukryty, zbierałem się do powrotu. Popatrzył, poszczekał w sarnim języku i zwiał.
Wracając, musiałem wdrapać się na szczyt Leniwej i wtedy oczom moim ukazał się przepiękny widok. Burza i krótki deszcz schłodziły ziemię, a w dolinę wpełzła gęsta mgła. Nie umiem robić krajobrazów, nie mam do tego ani zacięcia, ani sprzętu, ale musiałem to sfotografować. Wyglądało to mniej więcej tak (choć oczywiście było o niebo piękniej):
poniedziałek, 30 lipca 2012
A astrofotografia jeszcze trudniejsza...
Niezbyt dokładnie pamiętam w jaki sposób zainteresowałem się astronomią. Chodziłem jeszcze do szkoły podstawowej i moje astronomiczne wysiłki wspierał nauczyciel fizyki, pan Andrzej Domagalski, ale kluczem do świata gwiazdozbiorów okazała się mała, acz całkiem gruba książeczka czeskiego popularyzatora nauki Josipa Kleczka, którą wypożyczyłem ze szkolnej biblioteki. Dzięki tej książczynie dowiedziałem się dość, by poprawnie identyfikować niebieskie konstalacje, wypatrywać gromad otwartych i kulistych, starać się dojrzeć najbliższą nam galaktykę spiralną M31 w Andromedzie. Od tego czasu w niebo patrzyłem często, a największą frajdę dawały obserwacje meteorów.
Fotografię z astronomią można pięknie połączyć. Bierze się pierwszych pięć liter z nazwy działu naukowego traktującego o wszechświecie, dokleja wyraz "fotografia" i już mamy: astrofotografia. Jakie to proste. Spróbowałem ostatnio tego połączenia. Znam swoje możliwości, a raczej ich brak. Do fotografowania obiektów mgławicowych brakuje mi dużo sprzętu i jeszcze więcej wiedzy. Planet również nie mam czym fotografować. Został więc Księżyc i nasza najbliższa Galaktyka. Ta w której żyjemy. Do tego typu astrofotografii wystarczy zwykły zestaw fotograficzny, a takowy posiadam. W nocy z piątku na sobotę, z nieco uszczuplonym zespołem łowców burz podjęliśmy wyzwanie. Kiepski to okres na takie działania - trwają białe noce, gdy Słońce nie schodzi dość głęboko pod horyzont i widoczność, nawet z dala od miasta, jest słaba. Tak też było tej nocy. Uchwyciłem zachodzący księżyc, który pięknie zmienił barwę, choć był jeszcze całkiem wysoko nad horyzontem. Udało mi się też złapać meteor:
To już czas Perseidów i faktycznie widzieliśmy kilka fajnych zjawisk, acz ten przedstawiony na zdjęciu z pewnością nie wyleciał z radiantu w Perseuszu. Miałem też szczęście zobaczyć końcową fazę życia większego meteoru (być może nawet meteorytu). Nisko nad wschodnim horyzontem dostrzegłem spadający, ognisty obiekt, który na moich oczach rozpadł się na mniejsze fragmenty i zgasł. Trzeci raz w życiu widziałem tę fazę spadku i chyba mogę się uważać za szczęściarza. Niestety, o ile odłamki przetrwały przelot przez atmosferę, to należy szukać ich na Ukrainie.
Drogę Mleczną próbowałem uchwycić, z marnym skutkiem, tanim obiektywem szerokokątnym. Słabe warunki i brak doświadczenia sprawiły, że efekt nie jest imponujący:
Nie udało się tym razem, jednak ciepła noc w pięknym otoczeniu, w doborowym towarzystwie, okazała się być bardzo atrakcyjnym sposobem spędzania czasu, więc z pewnością spróbuję jeszcze nie raz.
PS (2014-01-06)
Gdy pisałem powyższy tekst, miałem mierne wyobrażenie o astrofotografii. Wiedziałem, że potrzebny jest specjalny montaż, który skompensuje ruch obrotowy ziemi, wiedziałem, że trzeba zrobić wiele klatek i potem je razem połączyć (zestackować). Gdy w marcu 2013 roku, po zakupie napędu nożycowego Astrowalker, zacząłem zgłębiać tajemnice astrofotografii, rzadki włos na głowie się zjeżył. Proszę, patrzcie na ten post z przymrużeniem oka. Prawdziwa astrofotografia jest zdecydowanie trudniejsza, niż wtedy mogłem przypuszczać. Zaryzykuję stwierdzenie, że to najtrudniejsza dziedzina fotografii.
środa, 25 lipca 2012
Fotografowanie burzy jest trudne
Kilkakroć zdarzyło mi się powiedzieć, że fotografowanie burzy jest łatwe. Nie wierzcie mi. Nie jest. Dzisiaj się o tym przekonałem.
W planach mieliśmy wypoczynek pod ciemnym niebem. Odkurzyłem szerokokątny obiektyw i chciałem trochę nocnego, gwieździstego nieba posmakować. Posmakowałem, acz bez gwiazd. Gdy dojechaliśmy na miejsce nie mieliśmy już wątpliwości, że pierwotne plany legły w gruzach bo nadciągała burza. Zaczęliśmy w panice szukać jakiegoś miejsca, z którego mielibyśmy szansę pokazać ją w pełnej krasie i szukaliśmy... trzy godziny. A burza sobie trwała. Waliło okrutnie. Deszcz lał się jak z kranu. Z samochodu nie dało się wyjść nie tylko z powodu opadów, ale też z uwagi na ryzyko bliskiego spotkania z bardzo wysokim napięciem. Burza w końcu się wyciszyła i już mieliśmy wracać (na tarczy), gdy rzutem na taśmę postanowiliśmy pojechać w jedną ze stałych miejscówek, na obrzeżach miasta. To był strzał w dziesiątkę. Jedna burza wprawdzie przeszła, ale z południa nadciągała następna.
Padało jeszcze, gdy zacząłem rozstawiać sprzęt. Postanowiłem fotografować szerokim obiektywem. To nowość dla mnie, więc chwilę czasu mi zajęło nim ustawiłem kadr. W międzyczasie okazało się, że kabelek od pilota się zbuntował i musiałem zrezygnować z tego użytecznego narzędzia.
Pioruny waliły z dwóch różnych kierunków. Nie wiedziałem na który się zdecydować, więc zamiast losować strony świata, z plecaka wyciągnąłem drugi aparat, który, z braku statywu, ustawiłem na dachu samochodu. Dzięki temu posunięciu mam więcej niż jedno zdjęcie, bo moje niefrasobliwe podejście do fotografii szerokim kątem sprawiło, że tylko jedno ujęcie można uznać za akceptowalne:
Nie wiem jak opisać emocje jakie nam towarzyszyły. Burza szła na nas. Im była bliżej tym robiło się piękniej i straszniej. Brak pilota oraz fakt, że auto robiło za statyw nie pozwalały się schronić w samochodowej klatce Faradaya. Na głowach rzadki włos się podnosił, bo niektóre pioruny były wprost ogromne. Dwa z nich były tak potężne, że niemal całkowicie prześwietliły kadr i wypalone na biało miejsca w żaden sposób nie dały się przyciemnić. Poniższa fotografia jest prześwietlona, ale zobaczcie sami co to był za kolos:
W końcu deszcz rozwiązał wszelkie dylematy dotyczące bezpieczeństwa. Zaczynało padać coraz bardziej, a ledwo zdążyliśmy złożyć manele i schować się do auta, niebiosa się otworzyły i lunęło jak z cebra. Jeszcze kilkanaście minut podziwialiśmy widowisko, ale zrobiło się późno i czas było wracać.
Nie mogłem się powstrzymać. Zamiast grzecznie położyć się spać musiałem napisać tych kilka zdań i wywołać zdjęcia. Dziś było faktycznie nieziemsko i przekonałem się, że oddać klimat tej przygody, wrażenia i emocje na fotografii jest bardzo trudno. Zmieniam więc zdanie. Fotografowanie burzy jest trudne.
Subskrybuj:
Posty (Atom)