Miały być byki, a jest... GPS


   Widziałem już kilka fotografii z tegorocznego rykowiska. Zajączek, dzik czy jakaś ptaszyna, w zastępstwie byka, który nie raczył się pokazać. Dołączam, ze swoją ważką i pajączkami, do jeleni, którzy bez powodzenia polowali na okazałego byka. Przemilczę zazdrośnie tych, którym nie tylko się udało, ale plon zebrali obfity.

   Nie chcąc naciągać się z myśliwymi, zrezygnowałem z zasiadki. Od soboty do dziś, odbyłem cztery leśne wyprawy w nadziei sfotografowania byka z podchodu. Las trzęsie się od ryków, ale tylko jeden się zlitował i ryknął do mnie z odległości nie większej niż trzydzieści metrów (wnioskuję na podstawie natężenia dźwięku i liści, które z drzew się posypały). Nawet dwa razy ryknął i cóż z tego, skoro schowany był w takiej gęstwinie, że musiałbym wyrąbać sobie do niego drogę maczetą.
   Ale po kolei. Zacznę od tego, że wszystkie dni miały być pełne Słońca (zgodnie z tym, co meteorolodzy zobaczyli w swoich fusach), ale nie były. Udało im się połowicznie. Zatem dwie z czterech wycieczek odbyły się pod pochmurnym niebem, a trzy w terenie dotąd dla mnie dziewiczym. To znaczy miejscówka znana i kochana, ale las jest wielki i niejedno ma obliczę. Innymi słowy, gdzie bym weń nie wszedł, to będzie wyglądał inaczej i inne doznania przyniesie, choć są części wspólne. Najbardziej wspólne są podejścia, bo każda wyprawa zaczynała się od mozolnej wspinaczki. Pierwsza miała też finansowe konsekwencje. 
   Wybrałem się korytem strumienia, którym całkiem wygodnie się szło. Wkrótce strumień rozpadł się na trzy mniejsze i żaden za ścieżkę nie chciał robić. Wydrapałem się więc na górę i znalazłem tam las zwartym i gęstym nie do przebycia. W końcu wyszukałem jakąś przecinkę, doszedłem do szczytu wzgórza i stwierdziłem, że dalej ani kroku, bo się zgubię. Nakluczyłem się jak głupi wyszukując przejścia przez kleszczyny. Jeszcze trochę kluczenia i zamiast eksplorować nieznane mi tereny będę rozpaczliwie szukał drogi powrotu. Okrutnie wprost żałowałem, bo nogi rwały się do wędrówki. Próbowałem nawet uruchomić GPS w komórce. Udało się. Namiar złapała raptem po sześciu minutach, co w tej gęstwinie było istnym rekordem. Niestety, w ciągu tych kilku minut zniknęło pięćdziesiąt procent baterii. Nawet nie mogę tego ustrojstwa nazwać bezużytecznym, bo to przecież telefon, a nie urządzenie nawigacyjne. 
   Stąd też wzięły się wspomniane wcześniej finansowe konsekwencje. Otóż dnia następnego kupiłem turystyczny GPS... i nigdy się już z nim nie rozstanę. Kolejne trzy wycieczki popełniłem w poczuciu całkowitej leśnej swobody. Lazłem gdzie mnie nogi poniosły, a ustrojstwo pomagało wrócić po śladach. Jedyną jego wadą jest chyba to, że ma zawsze rację. Otóż dzisiaj byłem w miejscu, które teoretycznie jest mi znane. Byłem tam przynajmniej trzy razy i wiedziałem, że wracając muszę trafić na drogę, która z lasu wyprowadzi mnie na łąkę. Droga to za dużo powiedziane, bo to raptem dwie ledwo widoczne koleiny, zarośnięte i zadeptane przez zwierzęta. 
  Muszę się tu wdać (dla lepszego zobrazowania sprawy) w pewne wyjaśnienia. Otóż do lasu wejście wiedzie tymi właśnie koleinami. Ciągną się przez łąkę i dalej w las, w stare miejsce wyrębu. Potem koleiny w zasadzie zanikają. Wracając, trzeba je ponownie odnaleźć, bo inaczej można w łąkę nie trafić, a nie trafienie w łąkę grozi karkołomnym powrotem przez dziką gęstwinę i zapewne w ciemnościach, bo zaczynam powrót po zachodzie Słońca. 
   Za każdym razem, gdy byłem w tym miejscu, miałem problem ze znalezieniem drogi powrotnej, bo nie trafiałem na koleiny. Do dziś nie mogłem pojąć dlaczego tak się działo, a mechanizm tego zjawiska szczerze mnie ubawił. Otóż wracając dzisiaj, przekroczyłem koleiny przekonany, że to nie jest "moja" droga, tylko jakaś inna. Prowadziła dosyć ostro w dół, a ja przecież pod żadne góry w lesie nie szedłem. Popatrzyłem nawet na GPS-a, który dowodził, że to dobre koleiny, a ja, palant, nie uwierzyłem i polazłem dalej szukać drogi. Po pięćdziesięciu metrach, mądre urządzenie z uporem pokazywało, że oddalam się od powrotnej ścieżki. Poszedłem po rozum do głowy. Wróciłem do tej "nie mojej" drogi, która wiodła w dół i upewniwszy się, że ustrojstwo dalej twierdzi, że to jest ta właściwa, pogoniłem w dół. Oczywiście GPS miał rację. 
   Błąd polegał na tym, że idąc na spotkanie ze zwierzętami wlokę się noga za nogą, uważnie patrząc, unikając strzelających gałązek i szeleszczących liści. Idę tak wolno, że nawet nie zauważam, że wspinam się pod całkiem solidną górkę. Wracając, poruszam się już normalnie i gdy widziałem drogę idącą w dół, za każdym razem byłem pewien, że to nie jest ta właściwa, bo przecież pod żadną górę wcześniej nie szedłem... I ostatni gwóźdź do trumny i zarazem jawny dowód mojej głupoty: To jest JEDYNA droga w tej części lasu. Nie ma tam żadnej innej. 
   Gdy się chwilę nad tym zastanowić, to dochodzę do wniosku, że wracając wiele razy miałem wątpliwości, czy jeszcze wracam, czy już się zgubiłem. Droga powrotna wygląda zupełnie inaczej. Nie potrafię tego lepiej wytłumaczyć - musiałbym pokazać, ale tak faktycznie jest. Zmiana kierunku, pory dnia (światła) sprawia, że las wygląda inaczej i traci się pewność, czy faktycznie wracam po śladach. GPS rozwiązuje ten dylemat, dlatego cieszę się z zakupu.


   Jeleniówki dały mi w poniedziałek okrutnie się we znaki. Były uciążliwe przez cały dzień, ale wieczorny spęd był wręcz przytłaczający. Zleciały się ich setki i dosłownie wypędziły mnie z lasu. Wprawdzie i tak już wracałem, Słońce zaszło, zapadał zmrok, ale chciałem wrócić trasą eksperymentalną i wyjść na łąkę w innym miejscu niż wszedłem. Jeleniówki wybiły mi to z głowy. Zaatakowały tak, że pogoniłem najkrótszą drogą, byleby wydostać się z lasu. Wydawało mi się, że przywykłem już do tych upierdliwych stworzeń. W mniejszej ilości mi nie przeszkadzają, ale gdy nie nadążam ze ściąganiem ich z rąk, karku i twarzy, a jednocześnie widzę ich setki na koszulce i spodniach, wycieczka robi się nieprzyjemna. Jeśli ktoś zna skuteczny sposób odstraszania jeleniówek, niech nie będzie sobek i zdradzi mi tą tajemnicę. Repel nie pomaga, a olejek waniliowy tylko nieznacznie zmniejsza ich uciążliwą chęć do pasożytnictwa.

   W zasadzie powinno mi towarzyszyć uczucie przygnębienia, że nawet z daleka nie było mi dane podziwiać rykowiskowego byka, ale ze zdziwieniem stwierdzam, że wcale tak nie jest. Każdy z tych dni miał swój niezapomniany urok i choć zdjęć nie ma to gęba wciąż uśmiechnięta, a nogi rwą się do lasu.

Komentarze

Popularne posty