wtorek, 28 maja 2013

Dzika Łąka

   Dzika z pewnością, choć tego dnia raczej "Dzicza Łąka", a tak w ogóle, to ona jest "BYCZA" w każdym calu. Raz dlatego, że to właśnie tam w zeszłym roku miałem przemiłą i długą sesję z jeleniami, a poza tym "bycza", bo jak inaczej określić miejsce, w którym tak często dochodzi do niezwykłych spotkań ze zwierzętami.
   Dziki zobaczyłem już z daleka. Żeby dojść w miejsce, w którym planowałem zasiadkę musiałem przejść obok. Byłem pewien, że je spłoszę, ale nie chciałem być nazbyt nachalny. Odbiłem nieco i minąłem je szerokim (tak mi się wydawało) łukiem, przy okazji tracąc grupkę z oczu, bo wysokie trawy i skłon łąki je przysłonił. Doszedłem na miejsce, zrzuciłem plecak, obróciłem się i... zobaczyłem moje dziki, może pięćdziesiąt metrów dalej. W panice zmieniłem szkła, podpiąłem statyw i zintegrowałem się z słupem ambonki (tfu) myśliwskiej, pod którą planowałem siedzieć. Bez żadnego maskowania starałem się udawać piąte, zbędne odnóże tej wstrętnej budowli. Statyw służył jako podpórka jedynie. Nie był warunków aby rozstawić go porządnie.

    Nie przypuszczałem, że w wyjątkowo niewygodnej pozycji przyjdzie mi spędzić najbliższe cztery godziny, obserwując z jak niezwykłym zapałem dziki oddają się obżarstwu. Wspomnieć należy, że na łąkę dotarłem wczesnym popołudniem. Pora dla tych zwierząt niezwyczajna, rzadko wychodzą wieczorem, zdecydowanie preferują noc. Tego dnia widać inne miały plany. Było ich łącznie trzynaście. Trzy duże sztuki, cztery średnie i aż sześć cudownych, malutkich kuleczek, których w trawie nie było niemal widać.

   Pierwszy raz miałem okazję tak długo przypatrywać się dzikom. Są dużo mniej ostrożne od jeleni. Fotografując łanie, zawsze mogę liczyć, że co jakiś czas, któraś łeb z trawy wyciągnie i zlustruje otoczenie. Dziki nosa od ziemi nie odrywają. W ogóle. Maluchy, z obowiązkowo przyklejonym do podłoża ryjkiem, hasały po dużym obszarze, znacznie się od starszych oddalając. Kilkukrotnie zbliżały się do mnie na trzy, cztery metry, ale ginęły w trawach niemal zupełnie. Było je natomiast wyraźnie słychać. Jak na dzieci, mają wyjątkowo niski głos.
   W międzyczasie na perymetrze pojawił się lisek. 

   Bardzo byłem ciekaw reakcji dzików na, bądź co bądź, drapieżnika. Był wyraźnie zainteresowany maluchami. W pewnym momencie jeden z nich buszował mu dosłownie pod nosem. Lis się jednak nie odważył. Spoglądał na lochę, z dużym respektem.

   Dziki też się nim nie przejmowały. Przeszedł przez środek stada, pasiakom krzywdy żadnej nie czyniąc. Co ciekawe, drań słyszał moją migawkę z dużej odległości. Za słup robiłem dobrze, więc mnie nie zobaczył, ale był dużo czujniejszy niż dziki.
   Buszująca w trawach wataha co raz to oddalała się, albo zbliżała. Dwakroć podchodziły bardzo blisko. Jednego migawka aparatu w końcu zaniepokoiła. Chrumknął głośno i odskoczył w popłochu, wyraźnie przestraszony, ale odbiegł kilkanaście metrów w kierunku lochy i gdy zobaczył, że ona niczym się nie przejmuje, z powrotem oddał się błogiemu obżarstwu.


   Dziki do końca nie wyczuły intruza. Wiatr był wyjątkowo sprzyjający. Po długim czasie odeszły spokojnie w dalszą część łąki - spotkałem je wracając. Miałem niezwykłą okazję podpatrywać ich zachowania. Jeden ze średnich dziczków wyraźnie miał w stadzie przechlapane. Co rusz był przepędzany przez innych, zwykle towarzyszył temu głośny kwik i inne, dzicze przekleństwa. Maluchy albo żarły, albo wariowały. Raz, po raz zaczepiały lochę, która się trochę od nich opędzała, ale w końcu swoje wywalczyły. Maciora położyła się w trawach, żeby dzieciakom dać dostęp do mleka. 
    Na łąkę zawitała na chwilę jakaś zbłąkana łania, potem sarenka, a obok mnie (robiącego za słup), dosłownie pod samymi nogami, przeszedł jenot. Początkowo mnie nie widział. W końcu się zorientował, że z tym słupem to coś nie do końca jest jak należy. Patrzył na mnie ogromnie zdziwiony, a im bardziej poznawał we mnie człowieka, tym szybciej przebierał nogami, by w końcu skoczyć jednym susem w pobliskie krzaki. 
   Zwiałem z łąki przed zachodem, przekonany, że Słońce zza chmur nie wyjdzie. Myliłem się (jak zwykle). Wyszło, dając światło przecudnej urody, bo odbite przez warstwę niskich chmur i przesiane deszczem, który się rozpadał. Niestety, siedziałem już w samochodzie, a spektakl trwał może trzy minuty. Ot, kara za przedwczesną rejteradę.

piątek, 17 maja 2013

Czego oczy nie widzą

   Nocne niebo potrafi wzbudzić zachwyt. Im dalej jesteśmy od świateł cywilizacji, im bardziej przejrzyste powietrze, tym piękniejsze będą niebieskie obrazy. Jednak wzrok nasz jest ułomny. Przy niskim natężeniu światła, nie rejestruje koloru. Niebo jest dla nas niemal bezbarwne. Dostrzegamy kolorowe migotanie tylko najjaśniejszych gwiazd. Aparat fotograficzny może więcej. Pamiętam jak dwa lata temu wybrałem się fotografować nocne pejzaże. Ku mojemu zdziwieniu, w nocy można wyprodukować zdjęcie, które wygląda jakby zrobione w dzień. Trawa zielona, niebo niebieskie (choć upstrzone jakimiś kreskami). Aparat widzi kolory, bo kumuluje światło w trakcie długiego naświetlania kadru. Czy dostrzeże kolory na nocnym niebie? A jakże. Wystarczy dać mu dość czasu, by miał szansę zarejestrować dolatujące do nas i mocno przefiltrowane przez atmosferę fotony. Pierwsza fotografia przedstawia najpiękniejszy (jak dotąd) fragment nieba, jaki fotografowałem. Mgławice M8 i M20, położone nisko nad południowym horyzontem.

    Król nocy letniej. Gwiazdozbiór Łabędź w pełnej krasie. Leży na tle Drogi Mlecznej, gdzie zagęszczenie gwiazd jest największe. W tym kadrze program zliczył ich aż 55 tysięcy. Nam jawią się jako srebrzysty obłok, a aparat rejestruje także czerwone chmury międzygwiezdnego wodoru, wyraźniej pokazane na poniższym zdjęciu.

    Wracamy nad południowy horyzont. Fragment gwiazdozbioru Skorpion. Cała konstelacja w Polsce nigdy nie jest widoczna, i wypadałoby się udać zdecydowanie bardziej na południe, żeby podziwiać jej piękno. W tym właśnie gwiazdozbiorze położone jest jądro naszej galaktyki i gdyby nie zasłaniały go miriady pyłów, świeciłoby na ziemskim niebie z jasnością porównywalną do Księżyca. Przeczytałem o tym dzieckiem jeszcze będąc i od tego czasu, przez dziesięciolecia żałuję, że odmówiono nam tego prospektu. Najjaśniejsza, żółta gwiazda to Antares - czerwony nadolbrzym, który kiedyś zapewne wybuchnie jako supernowa. Obok niego, na prawo, pyszni się przepiękna, jedna z najbliższych nam gromad kulistych. "Raptem" 7200 lat świetlnych. 

sobota, 4 maja 2013

Kwiecień plecień...


...poprzeplata, trochę astro, trochę kwiata. Żeby rzecz skomplikować, to astro jest z kwietnia, a kwiatki majowe. Jedna z wypraw była szczególnie obfita w bliskie spotkania trzeciego stopnia. Ledwo zipiąc (starość, nie radość) wspiąłem się na ukrytą w lesie łąkę. Przysiadłem na pniaczku by odsapnąć przed dalszą wędrówką. Siedziałem kilkanaście minut, gdy na łąkę wyskoczył zwierz przedziwny, jakiego jeszcze nie widziałem. Zdjęć nie pokażę, bo pierun szybki był okrutnie i nie nadążyłem z ostrością. Jak się potem okazało, była to kuna leśna. Piękny i niezwykle zwinny zwierzak.
   Drugi przystanek wypadł na szczycie łąki, gdzie postanowiłem przysiąść na dłużej. Rozstawiłem więc niezbędne sprzęty i prowizorycznie się zamaskowałem. Nie czekałem długo. Po długiej zimie, świeża trawa to łakomy kąsek. Z lasu wyszły dwie łanie i przeparadowały przed obiektywem. Przyglądałem się intensywnie, ciekaw czy podejdą nieco bliżej, gdy za sobą usłyszałem szelest liści. Siedziałem na skraju kleszczyny, bo na jej tle mniej kłułem w oczy. Obróciłem głowę i zauważyłem łasicę, która postanowiła zapolować na ptaszka. Zastanawiałem się jakby się tu wykręcić, żeby coś pstryknąć, ale rezultat był jasny do przewidzenia. Zwieją zarówno jelenie jak i łasica. Zrezygnowany westchnąłem sobie cicho, ale i to wystarczyło by ptaszkowi uratować życie. Łasiczka była może trzy metry ode mnie, usłyszała moje żale i nie okazując zrozumienia, czmychnęła. Mi zostały jelenie, a w zasadzie młodziak, który niedługo po łaniach wychynął z kniei.

    Na koniec odrobina astrofotografii. Zajęcie wciągające, pełne wyzwań i uroku. Największym wrogiem astrofotografa są miejskie światła, dlatego miejscówek szukać należy w pewnym oddaleniu od ludzkich siedzib. W moim przypadku wybór padł na łąkę na skraju dużego lasu. Sprzęt rozstawiam wieczorem i czekam aż ciemność zapadnie całkowita. Potem chwila wysiłku, by wycelować w interesujący obiekt i zaś przychodzi czas wolny, bo aparat naświetla kolejne klatki, a fotograf może tępym wzrokiem patrzeć w gwiazdy. Trzy metry od stanowiska rosną niewielkie sosenki. Niekiedy odwiedza mnie tam puszczyk, siada na jednej z nich i poluje na myszy. Widzę go, bo jego sylwetka odcina się na tle nieba. Czasami w krzakach zaszeleści jakiś dzik, czy inna sarenka. Czyste, ciemne niebo to widok zachwycający, z nawiązką nagradzający zarwaną noc.

    Zdjęcie przedstawia gwiazdozbiór Lutni, którego najjaśniejsza gwiazda, Wega, odległa jest od nas raptem o 25 lat świetlnych. Niebo zasnuwała cieniutka, niewidoczna warstewka chmur, sprawca halo wokół gwiazd.

    Niewielki obiekt w lewym dolnym rogu poniższej fotografii to galaktyka M101, którą znaleźć można w gwiazdozbiorze Wielkiej Niedźwiedzicy. Aby ją dostrzec potrzeba dobrej lornetki i ciemnego nieba. Obraz jaki do nas dociera powstał  21 milionów lat temu. Jasna gwiazda na zdjęciu to Alkaid - końcówka dyszla Wielkiego Wozu.