Prima Aprlilis
Tego roku natura pokazała, że również ma poczucie humoru. Wszystkie fotografie w tym poście zrobione zostały 1 kwietnia 2012.
Wyjechałem z domu w słoneczny, zimny dzień. Chmury szybko płynęły po niebie, czasami spadał z nich rzęsisty, krótki deszcz. Jechałem ok. 40 km na południe, celem był kompleks dużych leśnych łąk, które dotychczas odwiedzałem prowizorycznie, a teraz duch badacza się odezwał i postanowiłem je dokładniej spenetrować. Im dalej byłem od rodzinnego miasta, tym częściej dostrzegałem łachy śniegu. Zimowy już dawno zniknął, rozum podpowiadał, że to świeży, dzisiejszy. Na południe od domu teren staje się bardziej górzysty, wyższe położenie - niższa temperatura - prawdopodobne, że deszcz zamienił się w śnieg. Kawałek dalej zacząłem żałować, że nie mam łańcuchów na kołach. Droga zrobiła się straszna. Biała, nieziemsko śliska. Miałem już założone letnie opony, co nie ułatwiało jazdy. Wiedziałem, że na trasie będzie sporo zakrętów, bardzo wąska, asfaltowa droga przez las, stromy podjazd i całkiem stromy, kręty zjazd. Trochę miałem pietra. Prawa noga na gaz, lewa na hamulec i jedziemy. Pokonałem podjazd, pokonałem zjazd, a następnie przekląłem swoją głupotę, która kazała mi schować plecak do bagażnika. Faktycznie, w tym górzystym już terenie deszcz w ogóle nie padał, za to bardzo gęste śnieżyce mieszały się z ostrym słońcem. Przechodził front, który co rusz sprawiał, że niebo na przemian robiło się raz niebieskie, raz czarne. Czarne niebo z kolei sprawiało, że świat dookoła robił się biały. Prima Aprilis. W tych warunkach, jadąc przez las, zobaczyłem przechodzące przez drogę sarny. Właśnie zaczęła się śnieżyca. Znam sarny, wiedziałem, że wejdą w las i zatrzymają się. Wiedziałem, że przejeżdżając przez miejsce, w którym przeszły, spojrzę w prawo i je zobaczę, na skraju pięknego lasu, który właśnie przykrył się śniegiem. A ja mam aparat w plecaku, a plecak w bagażniku! Gdy podjechałem do tego miejsca, serce ścisnęło się mocno. Sarenki stały, las był piękny, śnieg padał gęsto. Idealny moment na zdjęcie. Do dziś żałuję.
Kawałek dalej las się kończył, zaczynała się pełna łąk dolina. Tam już wyjąłem aparat. Świat wyglądał tak:
Dojechałem na miejsce i rozpocząłem wędrówkę. Łąki, do których dotarłem po krótkiej wspinaczce są ogromne. Miałem gdzie chodzić. Kilkukrotnie z daleka widziałem łanie, ale nie dały się podejść. Wiatr był dla mnie niekorzystny i szybko mnie wyczuwały. Zwierzę wcale nie musi widzieć intruza. Jeśli poczuje obcy zapach po prostu chowa się do lasu. Pochodziłem po łąkach, wszedłem też na chwilę do lasu, gdzie trafiłem na malutką porębę (zadziwiające w jakie dzikie miejsca sprzęt leśników potrafi dotrzeć). Na niebo znów naszły chmury, śnieżyca miała zacząć się lada moment. Pomyślałem wtedy, że super byłoby, gdyby przydarzył się moment, że chmury nie będą zasłaniać słońca, a śnieg będzie nadal padał. Chwilę później tak się stało. Bylem wtedy akurat w bardzo gęstych krzakach (przedzierałem się z powrotem na łąki). Wstąpiły we mnie nowe siły. Bliżej miałem do owej poręby, więc dawaj piorunem przedzierać się w jej kierunku, żeby choć zdążyć na końcówkę spektaklu. Zdążyłem, choć zdolniejszy fotograf na pewno lepiej wykorzystałby ten moment:
To nie był koniec wrażeń. Wyszedłem z lasu i czas było wracać, bo wkrótce słoneczko miało się schować za wzgórza. Miałem do przejścia całą długość łąki, co najmniej kilometr, a potem jeszcze spory odcinek przez las. Wyszedłem zza krzaków i przed sobą, w odległości 300 metrów zobaczyłem chmarę jeleni. Zmieniłem aparaty. Spacer zoom poszedł do plecaka, a do statywu przymocowałem Canona 50D z obiektywem o ogniskowej 400mm.
Zacząłem się skradać, ale wkrótce nie miałem się już za czym schować. Między mną a jeleniami był odkryty teren. Nic mądrego nie mogłem wymyślić, a i tak musiałem tamtędy przejść, żeby dojść do samochodu. Chwyciłem więc statyw w rękę i zacząłem maszerować. Aby zwiększyć szanse podejścia bliżej, szedłem dokładnie w kierunku zwierząt i co dwadzieścia kroków zatrzymywałem się i czekałem na ich reakcję. O dziwo, nie widziały mnie. Z każdą kolejną dwudziestką kroków emocje rosły bo byłem coraz bliżej. Zacząłem fotografować:
Wśród jeleni był młody samczyk, który w końcu zorientował się, że mają towarzystwo. Zaczął mi się bacznie przyglądać. Bardzo bacznie. Długo. Bardzo długo. Ręce zaczęły mi zamarzać, nogi boleć, kręgosłup pękać od stania w bezruchu, a On patrzył cierpliwie, jakby wiedział, że taki stary dziad, długo w bezruchu nie wytrzyma. Miał rację. Nie wytrzymałem. Zaczęło się już ściemniać, do auta kilka kilometrów, nogi, ręce, kręgosłup i rozum gromkim chórem wołali: Dość. Kukła na którą patrzył jeleń nagle zrzuciła z siebie garb (plecak), potem włożyła do garbu aparat z długim szkłem, a wyjęła spacer zooma, spakowała statyw, założyła garb na plecy i zaczęła iść w jego kierunku. To mu wystarczyło, żeby podnieść alarm. Pobiegł do łań, nakłamał im na mój temat (twierdząc zapewne, że na łące objawiło się jakieś zagrożenie, co nie było prawdą, bo koło zagrożenia nawet nie leżałem). Łanie na początku wiary mu dać nie chciały (bo powietrze nie zdradzało obcych zapachów), ale nalegał, więc powoli, statecznym krokiem oddaliły się w stronę lasu. Ów młodzieniec, który mnie zdemaskował stoi po prawej stronie na poniższej fotografii:
Doszedłem do auta i pojechałem do domu. Miałem do przejechania 10 km łąkowo - leśnej doliny, potem 10 km lasu i dalej już zaczynała się cywilizacja. Robiło się ciemno. Gdy jechałem doliną (wolno, bo ślisko i wąska droga) liczyłem jelenie na łąkach. Naliczyłem ponad 150. Doszedłem do wniosku, że zwierzęta są mądre. Wiedziały, że w taką pogodę ludzie zwykle przed telewizorem siedzą a nie biegają po łąkach, więc wyległy tłumnie, bo czuły się bezpiecznie.
Komentarze