Zdarzyło się w pażdzierniku
Było tak. W poniedziałek srana, przed pracą, popatrzyłem na prognozy pogody. Orkan szalejący gdzieś nad Irlandią sprawił, że do Polski trafiło cieplutkie powietrze z południa. Niebo niebieskie, Słoneczko świeci, w lasach złota jesień. Przez głowę przeszła myśl, że to ostatnia szansa, bo za chwilę będzie chłód, wiatr i deszczowa siąpawica. A gdyby tak, dzisiaj do pracy, a od jutra, aż do piątku urlopik? Pojechałem więc rozpoznać bojem, czy pracowe obowiązki pozwolą. Różowo nie było, ale też bez tragedii. Uznałem, że jak zniknę na resztę tygodnia, krew się nie poleje. Trzy minuty i hotel zarezerwowany.
Od tego momentu wszystko się zaczęło sprzysięgać przeciw. W pracy problemów nie ubyło. W domu, syn właśnie złapał przeziębienie, smarkał i kichał rozsiewając bakteryjną zgrozę. Na sam koniec dnia kręgosłup wziął i strzelił. Tak o fu. Pochyliłem się, a tam chrup, boli jak cholera, nie pozwala się wyprostować, chodzić, siedzieć, leżeć. Na nic nie pozwala. Bilans dnia? W pracy niewesoło, w domu średnio na jeża, kręgosłup niesprawny, hotel zarezerwowany, wolne właśnie idzie hajciu? Rozsądek podpowiada, że urlop trzeba będzie zużyć na rehabilitanta. Ochota woła "pieprzyć rozsądek."
Zdałem się na los. Szybki skok na stronę random.org. Wybór oczywisty. Trzy rzuty naszą rodzimą pięciozłotówką. Orły górą - jadę. Reszka? Jaka reszka?
Ano taka. Rzut pokazał trzy śliczniutkie reszki. Jakby orzeł w tej monecie nigdy nie istniał. I wtedy zrodził się bunt. Pieprzyć reszkę, pieprzyć kręgosłup, pieprzyć przeciwności losu. I pojechałem. Akurat, żeby wykorzystać piękną pogodę i żeby bakterie, sprzedane przez syna, zdążyły się rozwinąć w chorobę.
Komentarze