Trzęsienie mózgu, czyli herbatka z łanią
Trzy kolejne leśne wyprawy nie zrobiły rewolucji w moim fotograficznym dorobku - ciekawych zdjęć brak. Każda z nich miała jednak pewien specyficzny urok. Podczas pierwszej postanowiłem przełamać słabość i odwiedzić Windowsowe Łąki, a w zasadzie las, który je otacza. Byłem tam w zimie dwakroć i dwakroć poległem. Teren niby nietrudny, ale brak kondycji i głęboki śnieg sprawiały, że nie udało się dotrzeć dalej jak na kilometr w głąb lasu.
O spotkaniu zwierząt nie mogłem nawet marzyć. Zaskorupiały lodo-śnieg chrzęścił i chrupał niemiłosiernie przy każdym kroku, wyprawa była więc raczej krajoznawcza. Teren jest tam dziki, dawno już przez drwali nie katowany. Dla mnie ostępy te są szczególnie ważne, bo właśnie tam widziałem Rysia. Nie, nie mam na myśli jakiegoś konkretnego Ryszarda, a największego kotka jakiego w Polsce spotkać można. Darzę tę kocią zjawę miłością tak wielką (i całkowicie nieodwzajemnioną), że po prostu nie potrafię pisać o Rysiu z małej litery.
Szedłem sobie grzecznie na wschód, przysiadając od czasu do czasu, dla wytchnienia i rozkoszowania się zimową ciszą. Las, który początkowo był całkiem sympatyczny i przejrzysty zamienił się w gęstwinę trudną do przebycia, ale ani mowy nie było, żeby zawrócić. Przedzierałem się przez krzaczory, aż w końcu mnie zmogły. Uwaliwszy się na pniaczku, posiedziałem przez 20 minut. Pomyślałem, że warto się posilić zanim ruszę dalej. Mam zawsze przy sobie jakąś bułę i ciepłą herbatkę w termosie. Wbrew pozorom buła wcale nie służy zaspokajaniu głodu. Sporządzam ją na wypadek nagłego osłabienia, które na własny użytek nazywam "spadkiem cukru." Czy ma to coś wspólnego z poziomem cukru we krwi - nie wiem - ale wyjątkowo nie lubię, gdy owo osłabienie dopadnie mnie w sytuacji, gdy mam jeszcze dobrych kilka kilometrów do zrobienia. Nogi słabe, ręce się trzęsą, nic przyjemnego. Lekarstwem jest buła. Czasami zjadam prewencyjnie, zanim objawy wystąpią, czasami nie zdążę i osłabiony szukam jakiegoś miejsca na popas. Buła zawsze pomaga i po chwili wracam do sił. Tym razem postanowiłem zjeść prewencyjnie.
Rozpakowałem pieczołowicie zawinięte kanapeczki, nalałem do kubeczka ciepłej herbatki. Aparat leżał nieopodal na plecaku, na lewym kolanku pajdy, na prawym kubeczek - sielanka. W przerwie między kolejnymi kęsami usłyszałem nadjeżdżający pociąg towarowy. W leśno-zimowej ciszy tak mniej więcej brzmiały trzydzieści dwie racice kruszące zlodowaciały śnieg. Zanim zdążyłem sobie uzmysłowić przyczynę i źródło hałasu, pojawiło się tuż przed nosem w pełnej krasie. Sześć metrów przede mną, z krzaków wyszła łania. Popatrzyliśmy na siebie. Ona trochę zziajana, a ja, osłupiały, z bułą w lewej ręce i herbatką w prawej. Ją też zamurowało. Szła sobie grzecznie przez gęste kleszczyny, gdy nagle wychodzi i widzi... idiotę, siedzącego w środku lasu, ściskającego bułę w lewej ręce i kubeczek herbatki w prawej...
W takiej sytuacji myśliwy pewnie chwyciłby za strzelbę, fotograf za aparat, a ja siedziałem bez ruchu, bo jak tu chwytać za aparat, gdy buła w lewej, herbatka w prawej. Patrzyłem jak chmara licząca osiem sztuk przechodzi tuż obok mnie. Nie chciałem ich płoszyć nagłym zrywem, szkoda było buły i herbatki, bo co najwyżej zdążyłbym sfotografować wypięty zad. Tak oto zmarnowałem szanse na piękny portret łani w białym, mroźnym otoczeniu.
Druga wyprawa - nieco krótsza - przyniosła podobną porażkę. Pierwszy postój zarządziłem już po pięciuset metrach. Śnieg był tak głęboki i trudny do przebycia, że musiałem odsapnąć. Siadłem na zwalonym drzewie, przepatrując las przed sobą, bo a nuż coś wyjdzie. Wyszło, ale za plecami. Po moim tropie szedł sobie w najlepsze lis. Podszedł na kilka metrów. Usłyszałem coś za plecami, obróciłem się i zobaczyłem drania jak czmycha za drzewo. Wiedziałem, że się zatrzyma i sprawdzi co za cielak się tu rozsiadł. Sięgnąłem po aparat, ale cielak w lesie, który się do tego rusza to dla liska było za dużo. Zawinął kitą w trzy sekundy, bo on (w przeciwieństwie do mnie) w śniegu się nie zapadał.
Planując trzecią wyprawę, zdecydowałem się na tak zwany lajcik. Dnem doliny, wzdłuż potoku, bez żadnych wspinaczkowych wybryków. Początek był rewelacyjny. Drwale ujeździli sympatyczną dróżkę, która miała jedną wielką zaletę. Nie zapadała się przy każdym kroku. Trzy kilometry pokonałem piorunem. Dróżka się skończyła, byłem w pięknym bukowym lesie. Pomyślałem, że odrobina wysiłku dobrze mi zrobi, poszedłem więc w kierunku szczytu dolinki. Powoli, niespiesznym krokiem. O spiesznym w ogóle mowy nie było. Zmrożony śnieg płatał figle, bo niekiedy potrafił wytrzymać ciężkie cielsko, ale przy kolejnym kroku pękał z trzaskiem i gicz zapadała się na co najmniej trzydzieści centymetrów. Im wyżej wchodziłem tym robiło się trudniej. Po pół godzinie zobaczyłem szczyt wzgórza i mimo solidnego już zmęczenia dopadła mnie gorączka szczytowa. Musiałem tam wleźć. Lewa noga do przodu. Stoi mocno na śniegu. Przenoszę na nią ciężar i już, już myślę, że śnieg wytrzyma, gdy nagle słyszę głośne "chrup." I tak co krok. Dotarłem na szczyt, na godzinę przed zachodem Słońca. Odpocząłem i czas było wracać. Chrup, chrup, chrup. Każdym atomem ciała czułem te chrupnięcia i ten wstrząs nagle zapadającej się nogi. Po kilku kilometrach mózg wytelepany w czaszce głośno już protestował. Przeżyłem to trzęsienie mózgu i choć to było raptem wczoraj, już nie mogę się doczekać weekendu.
Komentarze