Nad polskim, jesiennym morzem


Czy po sześciu latach nieobecności, można ot tak sobie, walnąć wpis, jak gdyby nic się nie stało? Z drugiej strony, toż żaden szpas. Ot, dziad stary, zamilkł nagle, nie odzywał się. W czeluściach Internetu nikt tego nie widzi. Co tam w czeluściach... w życiu normalnie się takie rzeczy dzieją. Ktoś znika, nikt nie dostrzega. Steven Wilson wydał koncepcyjny album poruszający tę tematykę (Hand. Cannot. Erase.) Dobry, nawet bardzo dobry, ale cholernie smutny. Wilson w ogóle przytłaczający jest dosyć. Mój syn mi kiedyś uświadomił, że może dlatego nie jestem wielkim fanem Stevena i Porcupine Tree bo oni zwykle robią w tonacjach molowych, czyli smutnych. Życie jest  i tak dość smutne i jakoś nie palę się do tego, żeby je przyprawiać smutną muzyką. 

Wzięło mnie na blogowy wpis bo Córcia moja kazali. Jak kazali, to grzeczny Dado słuchać musi, więc bloga odświeża i może coś wstawi od czasu, do czasu. Z nowych to najwięcej mam nocnych fotografii, bo coś mnie w tym roku naszło, wydarłem z piwnicznych otchłani sprzęt do astrofotografii. Odkurzyłem, uruchomiłem, działał o dziwo i zarwałem trochę nocy w drugiej połowie roku. Zacząć jednak chcę od dziennej, bo po pięciu latach znów udało się jakieś wakacje zaliczyć. Na dalekie wojaże ochoty nie mieliśmy żadnej, a że w międzyczasie Polska się jakby trochę lepiej drogowo skomunikowała, okazało się, że dojazd nad nasze ojczyste morze jakiś taki łatwy i szybki się zrobił. Było chłodno, wietrznie, dość słonecznie i co najpiękniejsze, praktycznie zero narodu. Las cały dla nas. Plaża też w całości nasza. Cudo po prostu. 






Komentarze

Popularne posty